Skip to main content

Dzyndzel taki, haczyk, łezka, koniec Polski (albo jej początek). Formalnie to kosa, czyli szperk (lub szpyrk). Dalej nie wiecie, o czym mówię? To przypomnijcie sobie Wasze rysunki konturów Polski z lekcji geografii gdzieś w pierwszych klasach podstawówki. Mierzeja Helska była wtedy zawsze dużym półwyspem, zawsze poza proporcjami wobec reszty kraju jako ten jeden z najciekawszych fragmentów naszego wybrzeża. Korzystając z tanich lotów stwierdziliśmy, że zobaczymy ją z bliska i przejdziemy. Z góry na dół. Z Władysławowa do Helu. W jeden dzień.

Żaden to wielki wyczyn, bo Mierzeja Helska ma nieco ponad 35 kilometrów w prostej linii. Dla sprawnej osoby to niecały dzień spokojnego marszu z przerwą na herbatę w Jastarnii.

Zacznijmy od tego, że nad Morzem Bałtyckim byłem ostatnim razem bodaj 15 lat temu. Bodaj, bo nie jestem w stanie dokładnie przypomnieć sobie okoliczności i rocznika tej wizyty. Jako człowiek mocno związany z południem, z Beskidami i Tatrami, czułem – co tu dużo mówić – lekką pogardę wobec Bałtyku. Że nudy, latem zatłoczone, że niewiele jest tu do roboty, że przygoda to tylko w górach. Że plaża jak plaża – ekscytacją jest tylko ten moment pierwszego po latach wejścia na plażę, na pewno to znacie, kiedy na kilkaset metrów przed jeszcze nic nie widać, ale czuć już bryzę, mocniejszy wiatr, zapach. I kiedy po wejściu na piasek oczy są zawsze (ZAWSZE!) w szoku, jakie wielkie jest to morze, jak zagarnia horyzont i zawsze jest to takie hipnotyzujące przeżycie, że trzeba przez moment stanąć i zachłysnąć się tym widokiem.

Nie było też specjalnie stosownych okoliczności do wizyt – pociąg turlał się z południa dobre 10 godzin, więc pod kątem weekendowych planów to była zawsze trzeciorzędna propozycja. Teraz i ta bariera pękła – pendolino z Krakowa pędzi do Gdańska w oszałamiające 5 godzin, a Ryanairem to niecała godzinka w powietrzu. Gdy w końcu Kasia wynalazła loty za 39 zł w jedną stronę, nawet się nie zastanawialiśmy. Machnęliśmy ręką, że to środek zimy i pewnie pogoda będzie nieciekawa.

W końcu w pierwszy weekend lutego stanęliśmy u wyjścia na plażę numer 2 we Władysławowie. Był zimny, wietrzny poranek. Dwa stopnie na plusie. Lekka mżawka. Szaro, buro, ponuro.  Ale jak dzieciaki tak bardzo jaraliśmy się samym zobaczeniem morza, że ścigaliśmy się o to, kto pierwszy błękit Bałtyku zobaczy (przegrałem ten wyścig). Błękit to też duże słowo – krajobraz był przydymiony, światło stłumione, więc i sam kolor morza był mdławy. Ale wiadomo – szum, sam widok zrobiły swoje. 

Zaczęliśmy iść na południe. Tak też spędziliśmy cały dzień – idąc. Po prostu idąc. Po lewej morze, po prawej kępy wybrzeża, skromne wydmy, zarośla. Przed nami cienka, czasami szersza, zazwyczaj jednak dość wąska strużka plaży i linia horyzontu. Sporadycznie gaworząc, częściej otulając się od wiatru kolejnymi warstwami i kontemplując. Mógłbym powiedzieć, że ten prosty, prawie dzięwiecio-godzinny marsz był czymś w rodzaju medytacji. Głowa bowiem siedziała tu i teraz – w kolejnym kroku, w szukaniu w miarę utwardzonego przejścia między miękkim, grząskim piachem zaraz na granicy rozmywania się fal a tym dalszym, zazwyczaj zapadającym się suchym piachem przy krańcu plaży. Głowa rejestrowała detale – jak zmieniający się odcień piachu, subtelne różnice w kolorze Morza pod koniec dnia, gdy czapa chmur kapkę się rozstąpiła i pozwoliła odbić od wody trochę słońca.

Swoistemu nastrojowi do kontemplacji sprzyjały też same miejscowości – Chałupy, Kuźnice, Jastarnia i Jurata przypominały o tej porze roku wyludnione ghost-towny. Pojedyncze sztuki wczasowiczów gdzieś przemykały między hotelami a nielicznymi otwartymi o tej porze restauracyjkami. Wszędzie straszyły zatrzaśnięte na trzy spusty potworkowate budy z goframi, lodami i frytkami. No i Zimmer, Rooms, Pokoje – pstrokate szyldy pokrywały co drugi budynek.

W okolicach godziny 18 dobiliśmy do Helu. Już mocno po zmroku, ale doświadczenie szumu morza, zazwyczaj najmocniej wzburzonego właśnie w godzinach wieczornych to też ciekawostka. Ograniczony wzrok, wyostrzony słuch potęguje poczucie bliskości, siły i wielkości morza.

Cała przygoda zajęła nam nieco ponad 8 godzin samego marszu. Żadna tam wielka wyrypa. Po prosu spokojny marsz. Czasami wolniejszy – gdy but wykręcał się w sypkim piachu; czasami szybszy – gdy połoga plaża była twarda jek beton. Pełen drobnych zachwytów i tego przyjemnego, niezwykle potrzebnego fizycznego oderwania od rutyny codzienności. No i od krakowskiego smogu. Plaża Bałtyku to kapitalne miejsce pod nawet najkrótszą mikroprzygodę! 

  

Praktyczne aspekty wycieczki:

Spacer z Władysławowa na Hel dobrze jest zaplanować w tempie około 5 km/h, tak by po 7,5h – 8h dotrzeć do celu. Szliśmy cały czas z mocnym wiatrem w twarz, co znacząco nas spowolniło. Najcięższe są pierwsze i ostatnie kilometry. Plaża zaraz za Władysławowem jest mocno nachylona, piach bywa ciężki, wolny. Podobnie jest pod koniec. Najprzyjemniej idzie się w okolicach Jastarni i Juraty – tam szeroka i równo ubita plaża pozwala poczuć się jak na deptaku. Dla znudzonych samą plażą od Władysławowa do Juraty pozostaje do dyspozycji niebieski szlak pieszy (zwany Nadmorskim) idący cały czas lasem. Jest niezwykle malowniczy, osłonięty od wiatru i przyjemny. Zahacza też o Górę Libek – najwyższą wydmę Mierzei wznoszącą się na wysokość, uwaga, 12,5 metra! Warto, bo widok na Bałtyk jest stamtąd kapitalny. Po drodze warte uwagi są jeszcze Helskie Wydmy – rezerwat przyrody z dwoma wieżami obserwacyjnymi pośród ostoi rzadkiej roślinności wydmowej. Finalnie cały obszar od Juraty po sam cypel Mierzei to raj dla pasjonatów militariów i architektury obronnej z II wojny światowej. Rejon umocniony Hel to kilkadziesiąt doskonale zachowanych, opisanych i udostępnionych bunkrów, stanowisk ogniowych i dział. W samym Helu polecamy nocleg w Hostelu Cypel. Warunki bardzo dobre, a cena jak na ten wyjątkowo turystyczny rejon bardzo przystępne, zwłaszcza poza sezonem.   

Andrzej Brandt

Pasjonat długich włóczęg rowerowych, wielodniowych trekkingów i mikroprzygód. Nie preferuje żadnej dysycpliny , dlatego sporadycznie bawi się w sport, biega uliczne maratony i górskie ultra. Lubi chipsy o smaku zielonej cebulki, herbatę w schronisku i żelki na szczycie.

2 komentarze

Leave a Reply