Największa wrzawa zaczyna się wieczorem – głośna muzyka, zespoły przygrywające w knajpach, migoczące światła, humory podkręcone odpowiednią ilością procentów. Momentami ciężko przebrnąć przez ulicę nie obijając się o ludzi cykających sobie fotki na tle wszystkiego, co uznają za warte uwiecznienia. Czyli w zasadzie każdej pierdoły, drzewka, rzeczułki, szyldu. Krupówki w środku sezonu? Piąteczek na Szewskiej w Krakowie? Bez paniki, to tylko chińska miejscowość turystyczna.
W Yunnanie bardziej turystycznie się nie da
Dali i Lijiang to najpopularniejsze miejsca wypoczynkowe dla chińskiej klasy średniej zmęczonej życiem w dusznych i betonowych miastach. No właśnie – chińskiej. W morzu głów na ulicach starego miasta wyłowiliśmy zaledwie kilkoro zachodnich turystów. Mieliśmy więc doskonałe pole do obserwowania zachowania Chińczyków w tłumie, a musicie wiedzieć, że jest na co popatrzeć.
Niech pierwszy rzuci kamieniem ten, kto nigdy nie śmiał się z chińskich albo japońskich turystów. Zabawni są, nie? Lustrzanka zamiast oczu, pocieszne czapki, maseczki na twarzy. Głośni, hałaśliwi, skupiający na sobie całą uwagę. Nikt nie rzucił? Tak myślałam.
Więc jeśli obserwowaliście chińskie wycieczki podczas waszych wakacji w Polsce czy gdzieś w Europie, to teraz zwiększcie sobie ich liczebność kilkakrotnie. Ciężkie do wytrzymania? O dziwo nie, o ile znajdziecie sposób, żeby sobie takie miejsca „oswoić”. Dla nas Dali i Lijiang były krótką przerwą od rowerowej rutyny. Od jazdy w deszczu i błocie, od ciągów podjazdów i zjazdów. No i okazją do wzięcia gorącego prysznica i wysuszenia namiotu. Dzieli je odległość stu osiemdziesięciu kilometrów – dla rowerzysty to nie więcej niż dwa dni jazdy, zmotoryzowani wybierają zazwyczaj autostradę przecinającą góry. W skali polskiej to trochę jak Trójmiasto. Będąc w Sopocie raczej na pewno odwiedzi się Gdańsk, tak jak po wizycie w Dali przychodzi czas na Lijiang.
O co tyle hałasu? W zasadzie o starówkę, o malownicze otoczenie wysokich gór i o świeże, rześkie powietrze. Dali i Lijiang to po prostu szalenie ładne miasta. Nie bez powodu odwiedza je co roku kilka milionów Chińczyków. Kwitnie handel rękodziełem, agencje turystyczne, wypożyczalnie motorków i rowerów wyrastają jak grzyby po deszczu. Ceny rosną, oferta hoteli zwala z nóg, ale angielski w dalszym ciągu jest tu równie przydatny jak suahili.
Pisałam wcześniej o „oswojeniu” turystycznych miejscowości. W przypadku Dali i Lijiang to bardzo łatwe. Przez cały ranek, aż do popołudnia jest… pusto i cicho. Naprawdę, nie mam pojęcia, gdzie się podziewają ci wszyscy ludzie. Przesiadują w hotelach? Chyba nie. Korzystają z atrakcji rozsianych wokół miasta? To już prędzej. A może leczą kaca? Niezależnie od przyczyny, to jedyny moment dnia, w którym można porobić w spokoju zdjęcia i potem się chwalić na Facebooku, że patrzcie, zero turystów, my omijamy takie, tfu, obrzydliwie zatłoczone miejsca.

Stare miasto w Dali
Nie mam zbyt dużego doświadczenia w podróżowaniu po miejscowościach turystycznych. Fakt, korzystało się z tanich lotów Ryanaira (kto nie korzystał?) i się czasami jakąś stolicę na weekend odwiedziło, ale żebym tylu turystów w jednym miejscu zobaczyła, to nie pamiętam. Więc można albo się wieczorami zakopywać w pościeli i marudzić, albo wyjść na miasto i skorzystać z okazji – na przykład robiąc ukradkiem ludziom zdjęcia (zdjęcia ludziom robiącym zdjęcia – uściślając). I wtedy zaczyna się najlepsza zabawa. Nic nie poradzę na to, że oni mnie trochę śmieszą, bo w ilości dziwnych fotek i selfie-sticków prześcigają wszystkie inne kraje, które do tej pory obserwowaliśmy. No dobra, bardzo mnie śmieszą. Nie chcę wyjść na hipokrytkę, bo sama zrobiłam kilkanaście fotek chińskim donicom (ale były naprawdę ładne, serio), i w ogóle to mamy już prawie terabajt zdjęć (z kilku miesięcy, nie jednego miasta, spokojnie). Ale takich, że głupio podskakuję do zdjęcia, bo muszę pokazać jaka jestem szczęśliwa, to przysięgam, że nie mam. I z Putinem też nie.
Klasa średnia rośnie w siłę
Chińczycy przeżywają teraz swoje pięć minut. Urastają do rangi gospodarczej potęgi, są ważnym graczem na arenie międzynarodowej, a wskaźniki PKB na mieszkańca są coraz wyższe. Pod względem liczebności klasy średniej są dzisiaj światowym liderem. Napędzają globalną gospodarkę, są z tego dumni, no i zaczynają podróżować. Dużo i na bogato. Wespół z zamożnymi Hindusami, Rosjanami, Japończykami czy Koreańczykami zostawiają najwięcej pieniędzy podróżując po krajach azjatyckich, i to dla nich buduje się luksusowe hotele z basenami. Oni wypełniają najdroższe restauracje i klimatyzowane autobusy przewożące ich z miejsca na miejsce. Nierzadko pod eskortą policji.
Widać ich tu wyraźnie. Markowe ciuchy, fryzura od stylisty i najnowszy model IPhone’a w dłoni. Zblazowani nastolatkowie palący papierosy i pijący piwo przed knajpami albo dziewczyny (najpewniej rodzime blogerki modowe) z modnymi paciorkami we włosach wyginające się do zdjęć i cmokające do selfie. Jest też starsze pokolenie, które pozuje na tle zabytków na baczność – jak na musztrze.
Na zdjęciach może tego nie zobaczycie, ale momentami wydawało mi się, że uczestniczę w Fashion Weeku w jednej ze stolic mody. Nie powiem, ja w swojej potarganej sukience (kupionej w Birmie, ale made in China), która jest moim strojem galowym podczas tej podróży, czułam się jak kompletny obwieś i modowy ignorant. Co tam Paryże, Nowe Jorki i Mediolany – to tu bije serce światowych wybiegów. Trendsetterzy i inni, wbijajcie do Chin!

A tu uliczka w Lijiang za dnia i wieczorem. Widać różnicę, prawda?
Jezioro marzeń
Wygląda na to, że wakacje to nie tylko w Polsce najmodniejszy ślubny okres. Jadąc wokół jeziora Erhai, które jest jedną z największych atrakcji Dali natrafiliśmy na co najmniej kilka sesji ślubnych. Widać, że Chińczycy w kreatywności dorównują nowożeńcom nad Morskim Okiem. „Ustawcie się nad jeziorem, spoglądajcie w dal, tak jakbyście spoglądali w waszą wspólną przyszłość”. Tak właśnie sobie to wyobrażam.
Powiedzmy, że podśmiechujki z młodych par to wartość naddana, ale samo jezioro to kawał naprawdę solidnej roboty Matki Natury. Położone prawie na 2 tys. m n.p.m, zajmujące powierzchnię 250 km² i otoczone górami. A dodatkowo wzdłuż całego jeziora poprowadzona jest droga (w większości z zakazem wjazdu dla samochodów), więc można przystanąć i pokontemplować, jak kto lubi.

Można jechać wzdłuż jeziora, a można odbić w boczne, ciasne uliczki
Zwykłe życie
Zarówno w Dali, jak i w Lijiang śpimy poza głównym centrum „spacerowym” – bo tam hotele mają za wysokie progi jak na nasze skromne możliwości finansowe. Mamy więc dwie perspektywy – na część turystyczną i na resztę miasta, w której dzień upływa zupełnie inaczej. Tu nikt nie odsypia wieczornych biesiad. Targ, chyba nasze ulubione miejsce w każdym chińskim mieście, od najwcześniejszych godzin porannych tętni życiem. Tu zjadamy śniadanie (tak, jest taniej, choć dla nas, cebulaków, i tak za drogo), tu robimy mnóstwo zdjęć, bo się napatrzeć nie możemy na tych ludzi i na te twarze, tak nam się podobają.
Nie oznacza to, że cała zabytkowa starówka to wyłącznie makieta dla turystów. Tu też spotykają się mieszkańcy na wieczorne pogaduchy, albo tańce. Tak, tańce! To chyba najfajniejszy widok, jaki obserwujemy w Chinach. Po zmroku na placach w miastach gromadzą się panie (w większości, choć panowie też się pojawiają), na środku stawiają głośnik, odpalają muzykę z laptopa albo komórki i tańczą. Można do nich dołączyć, można obserwować. Czasami tańczą z uśmiechem na twarzy, czasami zupełnie bez emocji, tak jakby to była przymusowa gimnastyka w zakładzie pracy. My przyklaskujemy tej idei – spotkanie towarzyskie, aktywność fizyczna i podtrzymywanie tradycji w jednym. Świetna sprawa!

Na rynku w Lijiang

A przed tańcami można wymienić plotki
Jak z pocztówki
Na koniec trochę obrazków, niech mówią same za siebie. Miałam dylemat: czy pisać, że Dali zostało wybudowane w XIV wieku, a stare miasto w Lijiang zostało wpisane na listę UNESCO i wierzyć, że kogoś to w ogóle interesuje, czy po prostu napisać, że jest tu bajecznie i wkleić fotki.
W każdym z miast spędziliśmy po dwa dni, według mnie optymalnie, choć można zabawić tu nieco dłużej. Nas już ciągnęło do rowerów, tym bardziej, że od wyjazdu z Lijiang robiło się tylko ładniej. Ale o tym w następnym wpisie.

Chyba najbardziej typowy obrazek. Kto nie ma takiego zdjęcia, a twierdzi, że był w Lijiang, to kłamie;)

Nad Lijiang góruje Jade Dragon. Ma prawie 6 tys. metrów i robi spore wrażenie.

Lijang nocą
Świetnie to wszystko wygląda. Z niecierpliwością czekam na kolejny wpis.
Genialne! Być w mieście-atrakcji turystycznej jednym z tysięcy turystów i jednocześnie nim nie być! Dla mnie, z każdym kolejnym postem który czytam ta wyprawa staje się bardziej reporterska niż rowerowa. Rower i wysiłek fizyczny stał się już tylko coraz mniej zauwazalną codziennością a coraz więcej ciekawych obserwacji.