Skip to main content

Dziwnie spisuje się wspomnienia z podróży, kiedy od powrotu z niej minęło już sześć miesięcy – może to jest ten powód, dlaczego dokończenie relacji zajmuje nam tak dużo czasu. I nie, nie chodzi tu o to, że zacierają nam się detale, mylą miejsca, czy daty. Nic z tych rzeczy – jeśli chodzi o podróże, to pamięć jest ostra jak brzytwa. Mam wrażenie, że mogłabym z dużą dokładnością odtworzyć w głowie każdy dzień z tych ponad czterystu pięćdziesięciu. Jaka była pogoda, co jedliśmy, gdzie spaliśmy.

Zapytaj mnie, co robiłam dwa miesiące temu w pracy – nie będę pamiętać.

Wszystkich, którzy spodziewają się niesamowitych przygód, zawczasu uprzedzę – w Europie działo się niewiele. Te półtora miesiąca, które tu spędziliśmy, to głównie codzienne mechaniczne pokonywanie dystansu, walka z zimnem i kurczącymi się funduszami. No i z natłokiem myśli, jak to będzie po powrocie. To trochę jak z końcówką wakacji – niby fajnie, że jeszcze ostatnie dni wolności przed nami, ale jednak wizja powrotu do szkoły/pracy studzi trochę entuzjazm.

W Grecji spędziliśmy łącznie jedenaście dni, przecinając jej północną część ze wschodu na zachód. Nie było więc katalogowych urokliwych wysepek, turkusowego morza i Akropolu. Greckiej sałatki ani ryby po grecku też nie było. W to miejsce Grecja przywitała nas zimnymi nocami, śniegiem i całkiem sporymi podjazdami.

Grecja poza sezonem

Do Grecji wjechaliśmy w połowie stycznia, wraz z nadejściem syberyjskiego zimnego frontu, który zafundował Europie chyba jedną z ostrzejszych zim w przeciągu ostatnich kilku lat. I choć na południu kraju było bez wątpienia dużo cieplej, to północ tkwiła w letargu w oczekiwaniu na nadejście pierwszych promieni wiosennego słońca, a wraz z nimi turystów – którzy są przecież główną siłą napędową greckiej gospodarki. I choć daleko nam do ulegania stereotypom, to jednak takiej Grecji się nie spodziewaliśmy – cichej, pustej, trochę zapomnianej przez świat i ludzi. Potrafiliśmy przejechać dziesiątki kilometrów nie natrafiwszy na żaden otwarty sklep, ani nawet żadnego człowieka. Czy my jesteśmy już w Europie?

Grecja mocno oberwała podczas kryzysu, a jego pokłosie widać na każdym kroku. Czy winą za niego należy obarczać samych Greków i ich umiłowanie do rozdętych przywilejów socjalnych, nieudolnych polityków doprowadzających kraj do bankructwa, złe zarządzanie, czy niekorzystną sytuację geopolityczną – nie mnie to oceniać. Bez wątpienia muszą jednak upłynąć lata, aż Grecja stanie na nogi.
Zaniedbane, w większości pozamykane na głucho hotele i restauracje; przejmujący, zimny wiatr wiejący od morza, czy opustoszałe ulice tworzyły tak silny kontrast z obrazem Grecji z wakacyjnych fotek, że aż zaskoczyło to nas samych.

Podziwiam ludzi, którzy potrafią podróżować przez kilka lat bez przerwy i nie narzekać na przesyt wrażeń i bodźców. Naprawdę, chapeau bas! Nasze zmysły wyraźnie się stępiły w Europie. Już byliśmy za blisko domu, żeby czuć aż taką ekscytację z podróży. Pusta i szara Grecja idealnie odzwierciedlała nasz nastrój podczas dwóch ostatnich miesięcy podróży. I choć cały czas towarzyszyły nam momenty zachwytów nad otoczeniem, to jednak poczucie, że kończy się taka piękna przygoda, było dosyć przytłaczające.

I nagle – bach! W momencie, kiedy najbardziej tego potrzebowaliśmy – po dwóch dniach wyszło słońce, a my wjechaliśmy w góry, turlając się krętą – na poły zaśnieżoną i zmrożoną, na poły błotnistą – drogą. I zrobiło się pięknie. W Grecji mieliśmy dwa, może trzy słoneczne dni – szczęśliwy traf chciał, że jeden z nich przytrafił nam się podczas chyba najładniejszego odcinka drogi.

na salonach w salonikach

Wybaczcie ten sucharowy tytuł, ale Saloniki to jedyne miasto (zresztą, po Atenach, drugie największe w Grecji), w którym spaliśmy pod dachem. Postój był trochę planowany, trochę nie. Planowany, bo uzgodniliśmy, że dobrze by było zrobić sobie dzień przerwy, ale był też nieplanowany, bo pech chciał, że na finiszu podróży zepsuł nam się komputer. Fakt, moglibyśmy jakoś dociągnąć do końca bez laptopa, ale zależało nam, żeby na bieżąco zgrywać zdjęcia i wrzucić coś raz na czas na bloga. Pan w serwisie komputerowym, spojrzawszy na polski opis błędu na monitorze, powiedział nam po grecku, że się stało to i to. Uwierzyliśmy mu na słowo i po trzech dniach mieliśmy się zgłosić po odbiór. Niestety, diagnoza okazała się nietrafna, pan wzruszył ramionami, oddał nam niedziałający laptop, a my zmitrężyliśmy trzy dni w mieście, w którym nie bardzo jest co robić.

Mówi się, że to Nowy Jork nigdy nie śpi. Albo Tokio. I Londyn. Najwyraźniej Saloniki też nie śpią, bo przez całą noc tuż pod naszymi oknami przejeżdżały samochody, tramwaje i autobusy, tworząc kakofonię dźwięków tak dotkliwą i jazgotliwą, że nie zmrużyłam oka przez trzy noce, za to hotel był – tradycyjnie już – najtańszy w całym mieście.

Saloniki nie są ani ładne, ani specjalnie ciekawe. Wszędzie piekarnie i kawiarnie (to na duży plus), sporo murali (też fajnie), ale też partyzanckiego, niedbałego graffiti. Można zrobić sobie spacer nad morzem, pooglądać kamieniczki (skądinąd urocze), albo po prostu pogapić się na ludzi. To fakt, że nie byliśmy jakoś szczególnie nastawieni na zwiedzanie, czy eksplorowanie turystycznego (i nieturystycznego) potencjału miasta – i pewnie gadanie „e, nic tu nie ma” jest w tym przypadku bezpodstawne i głupie. Nas Saloniki specjalnie nie porwały – ale mam wrażenie, że to nie wina samego miasta, a raczej naszego, no cóż – muszę użyć tego słowa – ignoranctwa.

W góry

Z Grecji mieliśmy dwie drogi „ucieczki” – albo odbić na Macedonię, albo pojechać do Albanii. Wybraliśmy opcję drugą, bo jak najdłużej chcieliśmy trzymać się wybrzeża Morza Śródziemnego, licząc na nieco więcej słońca i cieplejsze noce. Zanim jednak przekroczyliśmy albańską granicę, musieliśmy przejechać przez sporą przełęcz, gdzie – co tu dużo mówić – solidnie nas zasypało, jednak ilość śniegu była wprost proporcjonalna do poziomu frajdy, jaka towarzyszyła nam na ostatnich greckich kilometrach. Było naprawdę pięknie!

Na przełęczy jest wyciąg narciarski (do Grecji na narty!), gdzie zostaliśmy poczęstowani okrutnie mocnym samogonem przez grupę Macedończyków, jest też schronisko, w którym się zagrzaliśmy, choć na nic – poza herbatą – nie mogliśmy sobie pozwolić.

Wielokrotnie powtarzałam, że lubię długie podjazdy, i zdania podtrzymuję – za to strome zjazdy przy tak niskich temperaturach to, uwierzcie, nic przyjemnego. Przemarzliśmy na kość, aż musieliśmy awaryjnie zajechać do niewielkiej knajpki przy drodze. I dobrze się stało, bo to była dla nas chyba jedyna okazja, żeby móc nieco dłużej porozmawiać z lokalsami. Wysłuchaliśmy tęsknych wspomnień o Grecji sprzed lat oraz opowieści o Polakach, którzy przyjmowali greckich uchodźców (na przełomie lat 40-tych i 50-tych do Polski trafiło ich aż czternaście tysięcy – ofiar wojny domowej). Szkoda, że dzisiaj my – Polacy – nie jesteśmy tacy skorzy do pomagania tym, którzy szukają u nas schronienia.

Na moment przed granicą z Albanią stuknął nam dwudziestotysięczny kilometr. Przed nami niewiele ponad dwa tysiące do Polski. A więc koniec. Dwa tysiące kilometrów w perspektywie przejechania Australii i Azji, to pestka – tak wtedy myśleliśmy. It’s not over until it’s over – jak często powtarzaliśmy sobie podczas tej podróży. Przeczytajcie kolejne teksty z Bałkanów, żeby przekonać się dlaczego.

Kasia Gądek

Gdybym mogła, zamieszkałabym w kinie. A że nie mogę, to mieszkam w namiocie. Też jest fajnie. A poza tym mam profil na Instagramie, choć nie lubię hashtagów.

6 komentarzy

  • Hubert pisze:

    W punkt, i jak zawsze trzymasz poziom. Dobrze, że czasem znajdujesz (znajdujecie?) czas na przerwę od codzienności po-powrotowej, by napisać coś tak przyjemnego do czytania. A pierwszy akapit mógłbym bez żadnych zmian wziąć i się pod nim podpisać :). Co do Grecji – nie wiem jak Was, ale mnie do końca nie przestawało zadziwiać, że z całych Bałkanów była w największym marazmie. Żeby w Albanii było dostatniej?.. A jednak można było odnieść takie wrażenie. Pozdrawiam – i na pewno nie jestem sam, który czeka na te ostatnie bałkańskie odcinki.

  • Hubert pisze:

    W punkt, i jak zawsze trzymasz poziom. Dobrze, że czasem znajdujesz (znajdujecie?) czas na przerwę od codzienności po-powrotowej, by napisać coś tak przyjemnego do czytania. A pierwszy akapit mógłbym bez żadnych zmian wziąć i się pod nim podpisać :). Co do Grecji – nie wiem jak Was, ale mnie do końca nie przestawało zadziwiać, że z całych Bałkanów była w największym marazmie. Żeby w Albanii było dostatniej?.. A jednak można było odnieść takie wrażenie. Pozdrawiam – i na pewno nie jestem sam, który czeka na te ostatnie bałkańskie odcinki.

    • Kasia Gądek pisze:

      Dokładnie tak! Cała Grecja była jakby uśpiona, w oczekiwaniu na coś (może na lepsze czasy?). Ciekawa jestem, jak wyglądało to w miejscach turystycznych. Takim Santorini na przykład.

      A w ogóle, to jak Ci się wiedzie? Jakieś plany na dalsze podróże?

  • Hubert pisze:

    Nie dostałem żadnego maila automatycznie, że była jakaś odpowiedź :). Ale wróciłem pooglądać fotki i widzę, że coś jest w odpowiedziach!

    Mnie szokowało, jak były puste drogi równoległe do autostrad, tak samo jak autostrady, które pod nimi przelatywały, wszystkie duże magazyny i sklepy leżały kompletnie odłogiem. Jak dla mnie tylko w Salonikach był jakiś dziwny karnawał, kawiarnie działały, i nie było na wszystkim tabliczek „zamknięte”. Fajnie by było, gdyby się tam wkradło życie nie tylko w te nadmorskie miejscowości, gdzie dla emerytów z Zachodu jeszcze trawniki ktoś przycinał.

    A tutaj spokojnie, po powrocie ;). Będzie już z 10 miesięcy, i zabrałem się za ogarnianie pracy od wiosny – ale ile się da, próbuję nie ruszać etatu. Plany na podróże u mnie uśpione, jak ta Grecja – ale tak za 5 lat, bardzo chętnie… Na razie weekendowe wypady na wschód od Warszawy muszą mi wystarczać. Ale nie jest źle, mam nadzieję, że u Was również!

  • Bardzo ładne zdjęcia! Pozdrawiam serdecznie 😉

Leave a Reply