Promienie słońca zazwyczaj budzą nas około szóstej i momentalnie w namiocie robi się nie do wytrzymania. Jest gorąco, duszno i – co tu dużo mówić – śmierdzi. Ile to już dni minęło odkąd wzięliśmy prysznic? Dwa, trzy, cztery? To bez znaczenia. Wystarczy jeden dzień jazdy, żeby nasze ciała pokryła warstwa potu, kurzu i australijskiego piachu. Tworzy pancerz, którego nijak nie możemy się pozbyć myjąc się w butelce wody. Nie ukrywajmy – porządnego prysznica nic nie zastąpi. Z trudem zwlekamy się z legowiska rozciągając zastygłe od nocnego bezruchu mięśnie, patrzymy w swoje opuchnięte twarze i powoli zwijamy śpiwory i namiot. Chwilę potem gorąca herbata albo kawa (która de facto jest wyrobem kawopodobnym, ale za to najtańszym) stawia nas na nogi. Twarz nabiera rumieńców i jesteśmy gotowi do dalszej drogi. Wszelkie rytuały higieniczne musimy ograniczyć do niezbędnego minimum, myjemy zęby, opłukujemy się wodą (jeśli akurat jest w pobliżu), przecieramy się nawilżającymi chusteczkami dla niemowląt. Tęskno mi czasami do tych wszystkich pachnących balsamów, odżywek, perfum od których uginają się sklepowe półki, a na które możemy tylko popatrzeć.
Napisać, że w rowerowej podróży każdy dzień jest inny, to tak jakby nie napisać nic. To jest jedna z jej największych zalet – doświadczać tych codziennych zachwytów, zadziwień, rozczarowań. Budować swoją strefę komfortu i codziennie ją przekraczać. Oswajać codzienność i każdego dnia uczyć się jej od nowa. Nasza codzienność ma zapach eukaliptusa. Smakuje jak tosty z dżemem, które pochłaniamy na śniadanie. Dźwięczy śpiewem papug i rechotem żab. Wita nas słońcem, ulewnym deszczem, parnym, lepkim powietrzem. Naszą codzienność buduje szereg drobnych rytuałów – wykonywanych mechanicznie, jakby zupełnie poza naszą świadomością.
Codzienność to też ludzie. Ci napotykani na drodze, pozdrawiający, pytający skąd, dokąd, jak długo. Łapiący się za głowę, kiedy opowiadamy o naszych planach. To też ludzie tacy jak rodzina w Port Macquaire – nadmorskim kurorcie kilkaset kilometrów od Sydney, która zgarnęła nas z plażowej ławki i zaprosiła do siebie na świąteczny obiad. Zmęczonych i brudnych po całym dniu i wyczerpanych po bodaj stu kilometrach wykręconych po wbijających się w liczne pagórki drogach. A jeszcze godzinę wcześniej nawet nie sądziliśmy, że będzie nam dane przeżyć najprawdziwsze australijskie święta. Nakarmili nas, zapewnili prawdziwie rodzinną atmosferę i przygotowali miejsce do spania. Takie historie możemy mnożyć – tak jak drobne i większe sygnały sympatii, które dostajemy od lokalesów.
Jedziemy dużo i długo, a nie jesteśmy nawet w połowie drogi przez kontynent. Codziennie zwiększamy też dystanse, które teraz wahają się w granicach 90-100 kilometrów. Dobrze obserwuje się własny organizm, który bardzo sprawnie i szybko dostosował się do codziennego wysiłku. Na tyle dobrze, że trzycyfrowy kilometraż nie robi już na nim dużego wrażenia. Jedziemy, robimy przerwę na czekoladę, szybkie zakupy w supermarkecie (Aldi, stary druhu – ratujesz nam życie!), pluskamy się w oceanie, potem znowu jedziemy przez krajobrazy, które zmieniają się w zupełnie niekontrolowany sposób – ze stepowej, suchej scenerii wjeżdżamy w monsunowe tropiki, żeby po licznych pagórkach skończyć dzień przy kojącym szumie oceanu.
Tak sobie myślę, że o przygodach dobrze się opowiada. Czas łagodzi ostre krawędzie wspomnień, selekcjonuje i powoli wypiera te niewygodne. Te, które nie pasują do opowieści o tym, jak spełniają się marzenia. Takie, których na próżno szukać w większości relacji z podróży. A przecież nie zawsze jest tak kolorowo, i 'wow, ja tez tak chcę!’
Ileż to razy nocami w namiocie, kiedy opadały emocje dnia, plułam sobie w brodę, że niepotrzebnie puściły mi nerwy z tak błahego powodu jak za zimna herbata. Mapy, która nie poprowadziła nas tam, gdzie powinna. Dodatkowych kilometrów, które zaserwowaliśmy zmęczonym nogom. Złościłam się przez brudne ubrania, które noszę, przez nieumyte włosy. Przez słońce, które zdziera ze mnie kolejną warstwę skóry, przez muchy, które siadają mi na rzęsach. Ale tak też wygląda specyfika takiej podróży – tu wszystko przeżywa się silniej, pełniej, głębiej. Cieszę się, że dane nam jest doświadczać tej całej palety emocji. I wiecie co? Ciągle mamy apetyt na więcej!
Na koniec tłumaczę się z tytułu. Australijczycy to, jak sami przyznają, strasznie leniwe językowe bestie, którzy w tworzeniu skrótów są niekwestionowanymi mistrzami. Mało który Aussie (Australijczyk) jada śniadanie (breakfest). Nie, oni jadają breakie. Wieczory spędzają przy barbie (barbecue), na którym skwierczy mięso kangura (czyli Roo). A Oz to po prostu bardzo wdzięczna nazwa Australii. Ot, tylko tyle i aż tyle.
Pięknie napisane! My własnie trawimy naszą podróż i przypominają nam się te niełatwe i piękne zarazem tropikalne kilometry. Macie niezłą krzepę 🙂 !
Naprawdę super napisane a zdjęcia pokazują tylko, że to co piszesz jest prawdą. Trzeba znaleźć równowagę. Wg mnie ludzie którzy patrzą w ten sposób po prostu umieją podróżować. Trzymajcie się!
No brawo mili państwo! Idzie dobrze, zdjęcia dobre, przygoda dobra , czekamy na dobra… wróć! Czekamy na więcej! 🙂
Bedzie wincy! Bedzie 😉
Nie wiem co czytasz ale jeśli dzięki temu piszesz tak dobrze to proszę nie kończ. Czytam i myślę sobie, że chcę być pierwszą która kupi twoją książkę.
Ach, dzięki. Na zdjęciu czytałam chyba Świetlickiego, ale nie sądzę, żeby stanowił dla mnie inspirację:)
Czarny SUPER! Nie chwalisz się wystarczająco mocno i dopiero teraz odkryłem tego bloga! Trzymam kciuki za Wasze przygody! Czekam na dalsze relacje! Powodzenia
Mogłabym „czytać” Was non stop 😉 Pozdrawiam :*
Super tekst, gdzieś się wzruszyłam patrząc na te zdjęcia i oglądając krajobraz za naszymi oknami gdzie -15 stopni,
pozdrawiam serdecznie.
Nie będę oryginalna, ale naprawdę pięknie to napisałaś! Udanej podróży, trzymam kciuki!