Szósta rano. Stoję na wpół zaspany w sypialni, w samych majtkach i koszulce i próbuję dojść do tego, kto od dobrego kwadransu dobija się do drzwi, lata dookoła domu i, co najgorsze, wypłoszył kilkanaście kangurów skubiących trawę w ogrodzie. Zanim jednak zdołam jegomościa namierzyć, to on wyszczerza zęby tuż za oknem i pyta: – Are you the polish guys? To Ed. Ed Sutton. Sprzedał chatę w Londynie, rzucił lukratywną posadę i pojechał. Jedzie już 2,5 roku.
Jego rower niemożebnie skrzeczy. Po dwóch latach to chyba normalne, myślę sobie. Dwa razy rozjechały go samochody – we Włoszech i w Stanach. Raz się ożenił, z Kolumbijką, po drodze przez Amerykę Południową. Teraz pędzi, bo chyba go jednak parzy w palec pod obrączką fakt, że zostawił latynoską piękność i pojechał dalej szlajać się z dwoma kółkami po świecie. Wykręca po 200 km dziennie. Chyba ma już dość i chyba chce wrócić. My mamy dość autostrady, którą przez moment z Edem jedziemy i odbijamy w szutr. Ten szutr zaprowadzi nas do Nigdzie.
Ale póki co pijemy kawę. Świeżo zmieloną, zaparzoną, prawdziwą, aromatyczną i mocną jak diabli kawę. Jesteśmy czyści, umyci, w wypranych ciuchach. Za oknem hasają kangury, które za moment spłoszą lokalesi wsiadający w fury, by dojechać do pracy. Jesteśmy w Woolgoonga – przyklejonym do oceanu miasteczku, którego jedyną cechą charakterystyczną jest wystrzelona w niebo, pokręcona, dziwaczna w nadmorskim kontekście, świątynia Sikhów. Bo Sikhowie stanowią tu 10% populacji. I to jest fakt, który o tym miasteczku zapamiętam. No więc jesteśmy wyspani, bo spaliśmy na potężnym łóżku z grubym materacem. Bo nocą waliło deszczem, ale mieliśmy to gdzieś, bo nie bylismy w namiocie. Piszę o tym, choć to nieistotne, ale z perspektywy rowerowej podróży takie momenty są na wage złota. Odkopać się z tego brudu, kurzu, potu i dyskomfortu przemoczonego namiotu to jak – w tym momencie i w tym miejscu – trafić w totka.
Goszczą nas Warmshower’si. Denise i Vivienne. Matka i córka. Ich bardzo silna religijność trochę nas krępuje, ale i uspokaja, bo nie ma w niej cienia namolnej ewangelizacji. Jest pewna wizja świata. Niespójna z naszą, ale w żaden sposób obca i wroga, raczej więcej w niej elementów wspólnych. Gaworzymy miło na zmianę z Edem i gospodarzami. Wymieniamy historie. Ładujemy baterię do jazdy i do smartfonów. Ostatni łyk kawy.
Szutr. – Tak to mogę jechać. Bajka – rzucam do Kasi. Szeroki, jasny, przestronny, cichy szutr. Jak z australijskiej widokówki. Nawet nie rzuca rowerem, tylko łagodnie go prowadzi. Prawie nie ma kolein. No rewelacja. Na moment.
Bo najpierw idiotycznie się kłócimy. Stuknął nam bowiem dwutysięczny kilometr. I mój koncept pamiątkowego zdjęcia wymaga sporo zachodu. Przekonuję Kasię, ale ta daje odpór, że lepiej jedźmy i nie traćmy energii na pierdoły. Ma rację, ale nie odpuszczam. Godzi nas czekolada. Za dolara, z miętowym nadzieniem. Za moment leci druga – kokosowa. Są dni, kiedy jesteśmy jak studnie bez dna – możemy ładować żarcia na tony, a sytości nie widać.
Moment mija i szutr się urywa. Nic tu nie gra. Ściechy krzyżują się w sobie tylko znany sposób. Mapa googla nie pomaga i posyła nas w drogę, która też za moment się urywa. Nic to.
Walimy na północ. Jest coś na kształt przerębu pożarowego, którym chyba coś kiedyś jechało. Obieramy go i próbujemy jechać. Próbujemy, bo kamulce stoją na sztorc i trzęsię niemiłosiernie. Góra, dół, góra dół. Pilnuję kierunku. Ujeżdżamy w dwie godziny jakieś 15 kilometrów. Sporo pchania. Sporo przekleństw. I jesteśmy w Nigdzie.
A w Nigdzie płynie rzeka. Głęboka na trzy metry podczas przypływu, który akurat następuje i szeroka na jakieś 30 metrów. I droga centralnie przechodzi przez rzekę. Centralnie. Uchodzi ze mnie wszystko – cała ekscytacja dziką drogą i przygodą. Mam dość. Boję się nawet spojrzeć na Kasię, bo ta rzeka oznacza jedno – odwrót. Dobre trzy godziny mozolnego i ciężkiego nawracania do autostrady. Do huku pędzących ciężąrówek.
Siadamy i jemy.
Po kwadransie słyszę silnik. Może jakiś kozacki Land Rover będzie czekał na odpływ i nas przewiezie? – pałęta się po głowie myśl nadziei. Jest lepiej. To łódź wędkarzy. Kurde balans. Uratowani! Macham do nich, że tu, że my tam, że o rany, jak fajnie, że tu jesteście, że przewieźcie nas. Przewożą. Poławiają w rzece kraby. Starsi, grubsi panowie, żartują, że w tym miejscu powinni zrobić prom i zacząć na tym zarabiać, bo ostatnio ratowali z tego miejsca kierowcę zalanego Jeep’a. Mam ochotę Panów wyściskać, ale uwalony jestem od szutru i potu, więc wymownie dziękuję, raz, drugi, trzeci. – No worries – odpowiada pan z siwym wąsem za sterem i już znika za załomem rzeki.
-Teraz to jesteśmy w domu. Już blisko – mówię do Kasi i… zaczynamy pchać. Bo szutr po drugiej stronie rzeki zamienił się w bagno. Oślizgłe, czarne, głębokie do łydy bagno. Po kilkuset metrach już wiem, że ten dzień jeszcze się nie skończył. Najpierw sprawnie meandrujemy między największymi rozlewiskami, ale w końcu odpuszczamy i walimy na przestrzał, pchając oblepione i ciężkie rowery. Po kilometrze jestem w zasadzie cały w błocie. Kasia trzyma fason i brudne ma nogi ledwie do kolan. Jak ona to robi? Nie wiem, bo ja mam już brudną koszulkę do barków. I twarz. I czapkę. No cały jestem uwalony i żal mi tego wczorajszego prysznica, bo wiem, że do następnego dobry tydzień jazdy.
Się nie kończy to błoto. Jak już jest twardziej pod stopami, to znowu rozlany strumyk przecinający drogę tworzy błotniste koryta i znowu trzeba schodzić, przepychać, mocować się z nierówną nawierzchnią. Zza chmur wychyla się słońce i dodaje do tej sumy przeciwieństw element wilgotnego upału. Las dookoła, po kilkudniowych deszczach, paruje w promieniach słońca jak woda rozlana na płycie gorącego, elektrycznego piecyka. Jest duszno, jest źle i mamy dość. I nie mamy znowu żadnej słodkiej przekąski, która mentalnie mogłaby nas uskrzydlić. Separujemy się na odległość kilkudziesięciu metrów, bo jesteśmy naiskrzeni. Głupota i znowu zaczniemy się kłócić.
W końcu asfalt. Szutr się kończy. Siadamy na poboczu wypruci z energii. W las w drugą stronę wjeżdżają chłopaki na motocrossach. Zwalaniają, patrzą się na nas pytająco: – Z takimi rowerami? W to błoto? Porąbało Was? Macham im na pożegnanie, uśmiecham się i uświadamiam sobie, że między zębami też mam trochę błota. Wyjechaliśmy. Błoto oblepiło nas i rowery szczelnym kożuchem. Trzy godziny później, siedząc przy zachodzącym słońcu nad potężnie rozlaną rzeką Clarence i szamiąc kolejny dzień z rzędu makaron z pesto, podsumowujemy jednomyślnie – to był rewelacyjny dzień!
Ach, i to jest to na A….! Australia 🙂
Idziecie jak burza!
Może lepiej zwolnić bo zaraz wylądujecie w domu! 🙂