Step to ćwiczenie uważności. Gdy dookoła nie ma nic, głowa zaczyna wariować. Jest bowiem tak, że w podróży, nawet tej długiej, stanem wyjściowym jest nieustanne przebodźcowanie. Po prostu impulsów jest tyle, że jest się cały czas w przyspieszonym kołowrocie wydarzeń, miejsc, spotkań, widoków. Godziny, dni, tygodnie ulatują w mig.
Step taki nie jest. Bo step jest pusty. Nie ma tu nic. Sami spójrzcie.
W stepie głowa wariuje od braku. Na horyzoncie nie ma nawet wizualnego elementu zaczepienia, czegoś, od czego można by się odbić, na zasadzie – o, to do tamtego zakrętu, drzewa, słupa, domu. Przez dziesiątki kilometrów nie ma nic. Jest płasko jak stół, a rdzawa żółć późnej jesieni i szarość asfaltu wrastają w wyobraźnię tak bardzo, że nawet gdyby się wysilić, to tu nic nie można sobie wyobrazić. No zupełnie nic.
Teraz zimno. Znowu listopad i zimno. Mróz z wiatrem ciągnie ze wschodu i trzeba się opatulać. Żadnej osłony. Od samego Uralu płasko, płasko, płasko. Żadnych przeszkód dla pogody, żadnych przeszkód dla wojsk. Tak myślał Napoleon, tak myślał Hitler. Wracali jak niepyszni. Nie mieli pojęcia, że może być coś tak wielkiego jak płaski Wschód. Że ile byś jechał, to nie dojedziesz.
Andrzej Stasiuk, Wschód
Kazachski step zaczął się dla nas w Beyneu. Wysiedliśmy z pociągu, wytargaliśmy rowery z przedziału i zaraz opatuliliśmy się wszystkimi warstwami odzieży jakie mieliśmy pod ręką. Dookoła tłum uzbeckich handlarzy wyrzucał przez okna pociągu wypchane towarami siaty w kratę. Opchną to wszystko na lokalnym bazarze, wrócą do siebie i za trzy dni znowu tu przyjadą. Chłód, zimny wiatr ciągnący od stepu był przenikliwy. Tej nocy zabunkrowaliśmy się w hoteliku, ale już dwie noce później sami rozłożyliśmy namiot w stepie. I było zimno. Cholernie zimno.
Ścisnął mocny mróz. Tak w okolicach -13 stopni. Kilka godzin nad rankiem mieliśmy nieprzespane, ale gdy tylko słońce wstało zza horyzontu, rtęć przeskoczyła na plus i zaczęliśmy poruszać się dalej. Im dalej w dzień, tym cieplej.
Im dalej w step, tym więcej niczego. Rozglądaliśmy się dookoła zachwyceni, ślizgaliśmy wzrokiem po horyzoncie. – O, tam! – krzyczę. Wielbłądy. – O! Konie – oznajmiam głośno, bo to przecież wielkie wydarzenie, zobaczyć dzikie konie w stepie. Płochliwe zwierzęta, ale piękne. W stepie coś było zawsze czymś, wielkim wydarzeniem. Ciekawe doświadczenie.
W stepie spędziliśmy tydzień, w tym samym, bardzo powtarzalnym rytmie. Wstać gdzieś koło ósmej rano, poczekać pół godziny, aż słońce wzejdzie nad horyzont i trochę ociepli nasze morale po kolejnej zimnej nocy. Rozpalić maszynkę, szamnąć coś ciepłego. Zawinąć graty, ruszyć w drogę. I dojechać do Czajchany. Czajchana z dużej litery, bo to ważne miejsce. Murowane oazy ciepła i dobra. Nawet jeżeli to dobro to jajecznica z paskudną kiełbasą. Czajchany obstawiają drogę z Beyneu to Aktau dosyć gęsto, średnio co 40-50 kilometrów. Czasami to samotne domostwa rzucone pośrodku niczego, czasami towarzyszą sporadycznym wioskom. Tworzą infrastrukturę, która podtrzymuje życie na takich drogach. Są więc niezwykle ważne.
Od czwartego dnia mróz nocami wyraźnie zelżał, przez co nie musieliśmy już zeskrobywać szronu z namiotu o poranku. Za dnia zrobiło się też na tyle ciepło, że cisnęliśmy w samych bluzach. Myślałem nawet o wrzuceniu do sakwy kupionych specjalnie na mrozy kozaczków uzbeckich.
Słońce grzało przyjemnie, tylko z wiatrem zrobił się problem. Wiało w pysk do upadłego. Sporo kilometrów pokonaliśmy po prostu pchając rowery po płaskim.
Step jest pusty, to już ustaliliśmy. Jest też piękny.
Taki był ten step, że po prostu jechaliśmy do przodu. Czasami z wiatrem, częściej pod wiatr, trochę było z górki, odrobinkę pod górę. Bez wielkich przygód, za to z wielką przestrzenią dookoła. Chyba najbardziej frapujący moment zdarzył się na dosłownie dwa kilometry przed naszym celem – Aktau. Tuż przed rowerami zatrzymał się Kazach w okazałej wyścigowej Audicy. Wysiadł, zamachał, przedstawił się i powiedział, że jest taki zwyczaj w Kazachstanie, że gości wita się… pieniędzmi. Wyciągnął portfel, z pliku banknotów wysupłał banknot 5000 tenge, dał nam go i… odjechał. Wzbraniałem się całą mocą znanych mi pięciu zwrotów po rosyjsku. Nie dało rady. 5000 tenge to 15 dolców. Drogi Kazachu, dziękujemy!
Kolejny przystanek – Iran.
Szok i ogromny szacun!!!!
🙂
Ładnie jak tak pusto 🙂
No nie ma nic. Ale zaskakująco przyjemnie się po tym jedzie 😉
Zgrabne kozaczki.
dają radę
Widziałem ten step i węzeł kolejowy w Beyneu z samolotu, akurat było czyste niebo. Nawet stamtąd to wyglądało na niemożliwe do ogarnięcia. Jestem pod wrażeniem!
Dzięki Hubert! Kurcze, może gdybym mógł przelecieć na tym stepem, to mógłbym to jakoś lepiej wizualnie ogarnąć 😉
Pod wrażeniem. Niedługo tam będę…
Powodzenia! Daj znać jak było 😉