Skip to main content

Prze piętnaście miesięcy mieliśmy farta. Ani razu poważnie nie zachorowaliśmy, nikt nas nie okradł, nie zgubiliśmy dokumentów, laptopa ani aparatu (choć było blisko). Nie pokłóciliśmy się na dłużej niż trzy godziny, nie mieliśmy wielkich kryzysów, czy zawahań. A jednak w Bośni limit szczęścia wyczerpaliśmy (a może wcale nie, bo przecież mogło się skończyć dużo gorzej). Na tysiąc kilometrów od mety rozwalam sobie kolano. Paskudna sprawa, bo poturbowane i zapuchnięte odmawia współpracy, a jazda na rowerze wyciska łzy z oczu. No nie tak to miało wyglądać.

Ale przecież nie wsiądziemy do autobusu – nie teraz, kiedy zostało nam tak niewiele.
Toczymy się więc powoli do przodu. Po Bośni wracamy na jeden dzień do Chorwacji, żeby zaraz przekroczyć granicę węgierską. Jakoś to poszło, choć radocha z jazdy żadna (no, może poza kilkoma momentami), bo coraz częściej dopada nas nostalgia, lęki związane z powrotem i układaniem sobie życia w Polsce. Wiecie, z jednej strony chce się wracać, a z drugiej… no bądźmy szczerzy, gdybyśmy tylko mieli większe zaplecze finansowe, to na pewno trasa naszego powrotu znacząco by się wydłużyła. No tak, powroty. Nikt nie mówił, że będzie łatwo.

O ileż prościej było spakować graty i pojechać w nieznane ze świadomością, że właśnie zaczyna się najfajniejsza przygoda dotychczasowego życia. W drugą stronę to już tak nie działa.

Jak bardzo byśmy się nie starali, życie stacjonarne nigdy nie będzie dostarczać tylu pięknych emocji, co taka podróż. A jednak kiedy wjeżdżaliśmy do Polski, czuliśmy, że wracamy w dobrym momencie. Że jest dokładnie tak, jak powinno być.

Ale cofnijmy się do połowy lutego 2017 roku. Jest środek zimy, za nami Bałkany przejechane ekspresowo, przed nami ostatnia prosta do domu. Kolano w kryzysie, morale zaledwie kilka centymetrów nad ziemią. Brzydka, szara i ciapowata zima, bez żadnych perspektyw na słońce. Wjeżdżamy na Węgry, do kraju numer dziewiętnaście podczas naszej podróży. Kolejna granica za nami.

Granice. Lubimy je przekraczać. I nie mówię tu o tak modnym ostatnio comfort zone, tylko o tych faktycznych, geograficznych granicach. Umownych liniach na mapie, za którymi tak wiele się zawsze zmieniało. Języki, waluty, jedzenie, uśmiechy, krajobrazy. W Europie już tak tego nie odczuwaliśmy. Może dlatego, że będąc w jakimś kraju przez kilka dni, nie zdążysz się do niego przyzwyczaić ani go oswoić. Po prostu przejeżdżasz. Owszem, starasz się poznawać jak najwięcej, czytasz, pytasz, potem doczytujesz to, czego nie rozumiesz, a jednak jesteś tu tylko na chwilę, bo za trzy dni kolejny kraj. I za tydzień następny, itd. Mamy cholerny niedosyt po Bałkanach, oj tak!

Wegry: płasko i bez przygód

Na Węgrzech robimy postój, zatrzymujemy się w Barcs, niewielkim przygranicznym miasteczku, na trzy dni. Cały czas leżę i nawet nie wychodzę na zewnątrz na minutę. Andrzej jeździ do Lidla po drożdżówki i czekoladę (zdrowa dieta to podstawa), siedzimy, jemy, oglądamy węgierską telewizję. To pomaga, kolano trochę odpoczywa, opuchlizna delikatnie maleje, więc ruszamy dalej.

Jedziemy. Nic się nie dzieje.

Cała nasza węgierska trasa prowadzi głównie przez wsie, maleńkie miasteczka i niekończące się lasy. Nie będzie tu spektakularnych widoczków, uśmiechniętych ludzi (bo ludzi prawie w ogóle nie widzieliśmy), czy zaciekawionych dzieciaków robiących głupie miny do aparatu. Jest płaska droga i popękany asfalt.

Ale nazwy miast to im się udały, nie ma co!

Nasza trasa to prosta krecha z południa na północ kraju, chyba najkrótszy z możliwych wariantów.

Ale zahaczyliśmy o Balaton. Ten Balaton, nad którym wypoczywały setki Polaków z pokolenia naszych rodziców. Z dawnej świetności niewiele zostało, choć może to tylko za sprawą tej pogody, która nadawała temu miejscu nastroju jak z thrillera?

Lasy zapamiętamy najlepiej. To w nich rozbijaliśmy namiot każdej nocy, nasłuchując dźwięków zwierzaków (najczęściej dzików i saren) i licząc, że nie zostaniemy przez nie stratowani.

Słowacja: szybko, ale z supportem

Po przekroczeniu granicy ze Słowacją niewiele się zmieniło. Dalej szaro, ponuro i „lesiście”. Z tą różnicą, że zaczynają się góry, a z nimi moje kolano już sobie nie radziło. Wsiadamy w pociąg w Dunajskiej Stradzie i podwozimy się do Zyliny. Szczerze mówiąc – raczej bez żalu.

W Zylinie mocno odczuliśmy nasze niedopasowanie. Brudne, potargane ciuchy, włosy w nieładzie, myte dobrych kilka dni temu. Usiedliśmy w McDonaldzie i poczuliśmy się, jak z innej bajki.

Nasze ostatnie miejsce campingowe na kilkadziesiąt kilometrów przed granicą z Polską. Namiot rozbiliśmy na skarpie (bo nie było innej opcji), całą noc huczały ciężarówki z autostrady obok, padało bez ustanku, a emocje nie pozwalały nawet zmrużyć oka.

Następnego dnia wjechaliśmy do Polski. Ciężko opisać emocje, jakie towarzyszyły nam w tamtym momencie. Były łzy, dużo uśmiechu, radości i powitanie na granicy kanapkami z serem (Marek, dzięki!).

A więc wróciliśmy. Muszę od razu dodać, że „na jakiś czas”, bo nie wyobrażamy sobie, żeby taka wycieczka nie doczekała się kontynuacji. Trochę świata jeszcze nam zostało do przejechania!

***

Kiedy piszę te słowa, mija prawie rok od tamtej chwili. Aklimatyzacja poszła nam całkiem dobrze, może dlatego, że nasz powrót trwał jednak kilka tygodni. W zasadzie od Grecji czuliśmy się tak, jakbyśmy już wrócili. Każdy dzień, każda zimna noc, każda wypita kawa przybliżała nas do Polski.
Szybko znaleźliśmy pracę, jeszcze szybciej mieszkanie.

Zapytacie pewnie, jak się pracuje na etacie po tak długiej podróży. No cóż, pierwsze tygodnie łatwe nie były, osiem godzin przy biurku przez pięć dni w tygodniu, to nie jest coś, za czym szczególnie mocno tęskniliśmy. Ale po jakimś czasie, człowiek przyzwyczaja się do takiej rutyny (zresztą, do czego człowiek nie jest się w stanie przyzwyczaić?). Nie wiem, czy etat to najlepszy pomysł, ale stała pensja to było coś, czego po powrocie potrzebowaliśmy najbardziej.

Decyzja o wyruszeniu w tę podroż, to była najlepsza decyzja, jaką mogliśmy podjąć.

Poziom szczęścia, jaki podczas niej osiągaliśmy, był tak absurdalnie wysoki, że ciężko mi go porównać do czegokolwiek, czego doświadczamy w stacjonarnym życiu.

Nie mogłam sobie wymarzyć piękniejszej przygody, ani lepszego partnera do jej przeżywania (i życia w ogóle). Czasami aż nie dowierzam, że te piętnaście miesięcy wydarzyły się naprawdę.

I choć jesteśmy teraz w Polsce, to żyjemy tą podróżą codziennie. Nie ma dnia, żebym nie przeglądała ulubionych zdjęć, albo nie wracała wspomnieniami do najlepszych momentów. Mija rok, a ja mogę odtworzyć każdy dzień. Wystarczy, że zamknę oczy, a przenoszę się na australijską plażę, słyszę świergot ptaków w lesie tropikalnym, szum wiatru w tadżyckim Bartangu, czuję zapach plowu na kashgarskim targu albo cyprysów w tureckich górach. Wciąż dźwięczy mi w uszach pustka kazachskiego stepu, bębniący o namiot deszcz, czy chrzęszczące pod kołami kamyczki na drodze do Son Kul w Kirgistanie. Brzmi kiczowato, ale po takiej podróży ja mam na kicz licencję.

Więc jeżeli kiedykolwiek, Drogi Czytelniku, zastanawiałe(a)ś się, czy warto ruszyć na podobną wycieczkę, to nie zastanawiaj się dłużej. Jeśli masz jakieś pytania, boisz się, albo nie wiesz, jak się za to zabrać – pisz śmiało, chętnie pomożemy!

PS. Uff, udało się! Ten wpis zamyka relację z naszej piętnastomiesięcznej rowerowej podróży z Australii do Polski. Ale chcemy przygotować jeszcze wpis bardziej praktyczny, będzie trochę o sprzęcie i technikaliach. O czym najbardziej chcielibyście poczytać? Dajcie znać w komentarzach!

 

 

Kasia Gądek

Gdybym mogła, zamieszkałabym w kinie. A że nie mogę, to mieszkam w namiocie. Też jest fajnie. A poza tym mam profil na Instagramie, choć nie lubię hashtagów.

9 komentarzy

  • Marta pisze:

    Najbardziej…hmmm.. Ile razy braliscie prysznic podczas calej podrozy?!

    • Kasia Gądek pisze:

      Haha, no tak – mycie :). Wiesz, ciężko powiedzieć, bo np. w Laosie i Tajlandii (i wszędzie tam, gdzie były naprawdę tanie noclegi) to braliśmy prysznic nawet codziennie. Ale tak uśredniając, to raz na 4-5 dni.

  • Gocha pisze:

    Z tą pracą to czasem tak chyba jest, że jak się za długo w jednym miejscu siedzi, to potem nie wiadomo czy zmienić czy rzucić 🙂

  • Ajs pisze:

    Czytam ten wpis i mimo że moja podróż była krótsza bo pół roczna i nie rowerowa to nawet nie wiesz jak się z tym identyfikuję. Myślałem, że to życie tym co mnie w podróży spotkało, szybko przejdzie ale jednak nie… To zostało we mnie. Czasem wsiadam do auta jadę do pracy, gdzieś tam w około są jakieś problemy itp ale ja jestem jakoś bardziej do tego zdystansowany, spokojniejszy … Codziennie przypomina mi się coś co daje uśmiech i pozwala w duchu mówić sobie… „było zaj***ście”.

    Pozdrawiam serdecznie

    • Kasia Gądek pisze:

      Myślę sobie, że to nawet nie chodzi o długość podróży, tylko o nagromadzenie doświadczeń podczas niej. I wspomnień, do których się wraca na okrągło:).
      Dobrego dna!

  • Hubert pisze:

    Coś jest w tym pamiętaniu każdego dnia :). I tak na przykład pamiętam jak dziś, jak siedziałem na poboczu na Węgrzech i robiłem kanapki (bo akurat miałem zniżkę formy), kiedy minął mnie przegubowy zielony Ikarus (na cholerę przegubowy na wsi?!?). I akurat to miejsce musieliście sfotografować i ze wszystkich innych wybrać i wrzucić w tym wpisie (3 zdjęcie od góry, ze znakiem „uwaga dzikie zwierzęta”) :D. Fajnie widzieć „swoje” miejsca.

    A poza tym – nic dodać, nic ująć. Licencja na kicz mnie bardzo rozbawiła – ale znów, podpiszę się pod tym wszystkimi ręcami

    P.S. – a udało się Wam znaleźć ten gorący prysznic nad Balatonem? 🙂

    • Kasia Gądek pisze:

      Nasza trasa przez Węgry aż do Balatonu była prawie identyczna, z tego co widzę u Ciebie na mapce – więc pewnie mamy dużo wspólnych „swoich” miejsc. Z tym prysznicem nad Balatonem to nie wypaliło. Akurat tego dnia była tak wyjątkowo paskudna podłoga, że nawet nam nie zależało, żeby się umyć;p.

  • Kamil P. pisze:

    Zdjęcia jak zawsze piękne i doskonale ilustrują klimat, który opisujesz. Cieszę się, że będzie kontynuacja podróży, bo liczę na to, że będziecie w równie pięknej jak dotychczas formie dzielić się swoimi przeżyciami. Ja w praktycznym wpisie najchętniej przeczytałbym o planowaniu trasy, wyborze konkretnych dróg.

Leave a Reply