Skip to main content

„Nie boicie się?” – słyszeliśmy wielokrotnie przed wjazdem do Iranu.

Irańczycy padają ofiarą bardzo krzywdzących stereotypów, są wrzucani do jednego worka razem z religijnymi fanatykami, ekstremistami i terrorystami, z którymi utożsamiany jest cały świat arabski. A przecież oni nawet nie są Arabami! Miałam więc zacząć ten tekst mądrością w stylu: Irańczycy są tacy jak my. Ale potem pomyślałam sobie – no a jacy mają być? I kim właściwie są ci „my”? Mieszkańcy Zachodu? Przecież stanowimy zaledwie niewielki ułamek globalnej populacji. I nie, nie jesteśmy centrum wszechświata. Poza tym, już taka dychotomia jest niesprawiedliwa – bo skoro jesteśmy „my”, to muszą być też „oni”. A „oni” to przecież ci gorsi, mniej wykształceni, „egzotyczni”. Otóż nie. Wszyscy jesteśmy tacy sami, zbudowani z tych samych kości, tych samych tkanek i tych samych pragnień. To prawda, że różni nas kultura, religia, ustrój w jakim żyjemy, i pewnie wiele innych czynników. Ale to nie znaczy, że nie marzymy o tym samym, tak samo się nie zakochujemy, kłócimy, przyjaźnimy. Tego samego się boimy, i tym samym się martwimy.

Nas Irańczycy oczarowali swoją serdecznością, życzliwością, uśmiechem i otwartością. Sprawili, że każde spotkanie i każda rozmowa na długo pozostanie nam w pamięci.

Gościnność: level master

Słyszeliśmy wiele o gościnności Irańczyków, ale rzeczywistość przerosła nasze najśmielsze oczekiwania. Nie było dnia, żebyśmy nie dostali zaproszenia na herbatę. Oczywiście herbata była tylko pretekstem – bo przecież po herbacie jest obiad, a po obiedzie deser. Zjedliście deser? To zostańcie na kolacji. Chcecie spać w namiocie? Nie ma mowy, już wam przygotowaliśmy łóżka. Gościnność jest wpisana w tradycję Persów, jest nieodłącznym elementem ich kultury – nie oznacza to jednak, że wynika wyłącznie z jakiegoś wewnętrznego obowiązku, czy nakazów religijnych. Jest szczera i bezinteresowna, jest komunikatem wysłanym przybyszowi: „cieszę się, że u mnie jesteś. Czuj się jak u siebie w domu”.

Gdybyśmy przyjmowali każde zaproszenie, to pewnie przejechalibyśmy zaledwie kilkaset kilometrów przed upłynięciem ważności wizy. Więc siłą rzeczy, często trzeba było uprzejmie dziękować i jechać dalej. Poza tym uznaliśmy, że nie chcemy gościnności Irańczyków nadwyrężać, chcieliśmy, żeby każde spotkanie było wyjątkowe. I tak się stało.

Ledwo wyjechaliśmy z Teheranu. Kilkadziesiąt kilometrów za miastem zaczęliśmy się rozglądać za dogodnym miejscem na nocleg. Kiedy słońce powoli chowało się za horyzontem, przed nami zatrzymał się samochód. „Napijcie się z nami herbaty” – usłyszeliśmy od miłej kobiety w średnim wieku. Staraliśmy się wytłumaczyć, że musimy jechać, żeby zdążyć przed zmrokiem, ale już wiedzieliśmy, że nie ma dyskusji. Najpierw odwiedziliśmy jej brata, który mieszka w pobliskiej wiosce. Wypiliśmy po kilka szklanek herbaty, zgodnie z irańskim zwyczajem sowicie ją słodząc. Potem zjedliśmy granaty zerwane prosto z drzewa. „Tuż obok mieszka moja siostra. Będzie jej bardzo miło was poznać”. Więc przenieśliśmy się kilka domów dalej. A w domu siostry tłumy. Ze dwadzieścia osób z rodziny spotkało się na cotygodniowy obiad. Dwadzieścia osób to dużo? To wyobraźcie sobie, że ich rodzina liczy około stu czterdziestu! Co więcej – regularnie się spotykają. To, jak silne potrafią być więzi rodzinne, zobaczyliśmy w Iranie w pełnej krasie.

Trochę po angielsku (podpierając się językiem ciała), trochę przy pomocy translatora „przegadaliśmy” dobre kilka godzin. Kolejna z sióstr zapowiedziała wtedy, że noc spędzimy w jej mieszkaniu w mieście. I że zjemy tam kolację.

Jeszcze więcej jedzenia?! Ledwo zmieściliśmy wszystkie dania, którymi nas już poczęstowano!

Kontynuowaliśmy więc objazdówkę po rodzinie. Rowery zostawiliśmy w wiosce, i samochodami dojechaliśmy do miejscowości Pisztwar, gdzie trafiliśmy do mieszkania na wysoki połysk. Dosłownie. Irańczycy lubią przepych, szczególnie ci bardziej majętni. Tu błyszczało się wszystko – od szafek kuchennych, przez kryształową zastawę, po złocone zdobienia na meblach kończąc. Był z nami Sadegh, mieszkający w Teheranie student pielęgniarstwa, i bratanek naszej gospodyni. Rozmawialiśmy o życiu młodych Irańczyków w dużym mieście. O policji obyczajowej, która przegania nielegalne randki w parkach. O studenckich imprezach, w których pomimo zakazu i obowiązującej prohibicji, alkohol leje się strumieniami. Słuchaliśmy topowych irańskich piosenek i zrobiliśmy sobie milion selfie.

iranczycy

img_2836

A rano, kiedy po śniadaniu szykowaliśmy się do wyjścia dostaliśmy masę prezentów. Sześć talerzyków do podawania herbaty. I jeden zdobiony wersetami z Koranu. Szkatułkę na biżuterię, dżem z daktyli, którym zachwycaliśmy się poprzedniego wieczoru, pistacje i owoce. A Andrzej dostał nawet nowe buty (bo nie uszło niczyjej uwadze, że te stare są całe w strzępach). Buty okazały się o dobre trzy numery za małe, ale powiedzcie sami – jak tu ich za takie gesty nie kochać?

Wiecie, taka życzliwość czasami naprawdę jest niezręczna. Niejednokrotnie było nam głupio, że my nie mamy nic, czym moglibyśmy ich obdarować. Że jest to relacja niesymetryczna. Że, kurczę, przecież dostając tyle musimy się jakoś odwdzięczyć (nie, nie musimy – chcemy). Więc wysyłając w świat wiadomość o tym, jak wspaniali są to ludzie, może chociaż w niewielkim stopniu spłacimy dług wdzięczności, jaki mamy wobec Irańczyków.

A naprawdę mamy za co dziękować. Bo kilka dni później z drogi zgarnia nas kolejna rodzina i zaprasza do domu. Jak się okazało, mamy do czynienia z irańską klasą wyższą. Ojciec jest właścicielem dużej fabryki stali. Każde z dzieci odebrało staranne wykształcenie w Londynie i posługuje się bezbłędnym angielskim. Z własnych środków wybudowali w swoim miasteczku meczet i muzeum. Podróżowali po wszystkich kontynentach. I choć mogliby mieszkać i pracować gdziekolwiek, to zawsze wracają do Iranu. Kochają swój kraj i są z niego dumni, choć dostrzegają każdą z jego słabości.

img_3859

Spędzamy u nich kilka godzin dużo rozmawiając, bo wreszcie język nie jest barierą. O chustach i obowiązku zakrywania ciała u kobiet, o polityce i sytuacji gospodarczej. Wymieniamy się doświadczeniami z podróży (w Tajlandii spaliście w hotelu za 10 dolarów? To niemożliwe! – dziwią się), i naszymi obserwacjami na temat Iranu. A Irańczycy, jak każdy naród, który żyje pod jarzmem cenzury i zamknięcia, są bardzo ciekawi tego, jak postrzega się ich na zachodzie.

img_3889

img_4013-2

Resztkami silnej woli wymykamy się zaraz po obiedzie (biorąc pod uwagę lody szafranowo – pistacjowe na deser, to decyzja była naprawdę ciężka), przecież musimy wykręcić dzisiaj choć trochę kilometrów. Jesteśmy sporo opóźnieni w stosunku do planu, który sobie wcześniej nakreśliliśmy, a wiza to wiza – bezlitośnie przypomina, że nasz czas w Iranie powolutku dobiega końca. Wyjeżdżamy z kolejnymi upominkami, od których moje sakwy przestają się domykać (i ważą dobre kilka kilo więcej). Odmowa przyjęcia prezentu? Możecie próbować, powodzenia.

img_3891

img_4037

img_4029

Co było w planie wycieczki? Oprowadzenie nas po muzeum, pokazanie meczetu i starej, zabytkowej części miasta

Co było w planie wycieczki? Oprowadzenie nas po muzeum, pokazanie meczetu i starej, zabytkowej części miasta

iranczycy4

ta’arof – o co w tym wszystkim chodzi

Irańczycy to gościnni i uprzejmi ludzie, to już wszyscy wiemy. Ale nie sposób pisać o nich nie wspominając o ta’arofie. To typowy dla Iranu schemat zachowań grzecznościowych w stosunkach społecznych. Brzmi pokracznie, prawda? Co więcej, czasami ciężko rozpoznać, które z zachowań podyktowane jest ta’arofem, a które nie. To wszystkie uprzejmostki, które Irańczycy wymieniają między sobą w sklepach, próby umniejszania swoich zasług, a nawet odruchowa odmowa przyjęcia zapłaty za produkt, albo usługę. Kiedy po dotarciu do celu pytasz taksówkarza o cenę, ten z pewnością powie, że nic się nie należy. To typowy ta’arof – bynajmniej nie oznacza to, że taksówkarz przewiózł cię za friko. W swojej najnowszej książce Hooman Majd pisze tak o próbie uzyskania informacji o wysokości czynszu w wynajmowanym przez siebie mieszkaniu:

Był to typowy perski ta’arof, przez który właściciel dawał do zrozumienia, byśmy – odpowiadając własnym ta’arofem – zapłacili tyle, ile sądzimy, że powinniśmy zapłacić, nie sprawiając przy tym wrażenia, iż chcemy wykorzystać jego szczodrość. Jednym słowem: powinniśmy przepłacić.

Ta’arof potrafi być naprawdę kłopotliwy. Nam trochę zajęło przyzwyczajanie się do niego (choć z reguły w stosunku do turystów ta’arofu sie nie stosuje). Jeszcze w Teheranie, podczas pierwszej wizyty w knajpie, kiedy staraliśmy się dopytać o wysokość rachunku, słyszeliśmy tylko „no problem, mister”. Ale kiedy w końcu po kilku próbach usłyszeliśmy cenę, włos nam się zjeżył na głowie.

Dlatego przy każdym zaproszeniu do domu, na herbatę, przy każdym otrzymanym bananie, batoniku czy wodzie pytaliśmy po kilka razy, czy na pewno nie robimy problemu, że nie, nie trzeba, to za dużo. Kiedy zostaliśmy zaciągnięci przez właściciela budki z fast foodem na colę i dwie duże porcje falafelu, kilka minut upieraliśmy się, że za siebie zapłacimy. Bezskutecznie. Takich sytuacji było wiele: zatrzymujemy się na lody, bo lody w Iranie możemy jeść litrami, nawet przy -10. Zamawiamy po trzy gałki, pan szczodrze oblewa nam deser sosem czekoladowym i… nie przyjmuje zapłaty. „To na pewno ta’arof. Idź zapytaj jeszcze raz, czy nie chcą pieniędzy” – mówię do Andrzeja. „Nie trzeba. Jesteście moimi gośćmi, witajcie w Iranie” – usłyszeliśmy.

img_3585

Nie zawsze różowo

Przyznaję, wykorzystaliśmy okazję. Syrius zatrzymał nas, kiedy wspinaliśmy się na szczyt przełęczy. Zaprosił do swojego domu w mieście czterdzieści kilometrów dalej, i powiedział, że będzie mu bardzo miło, jak przyjmiemy zaproszenie. Wymieniliśmy się numerami telefonów i obiecaliśmy, że zadzwonimy, jak dojedziemy do jego miejscowości.

Przed wjazdem do miasta mieliśmy bardzo nieprzyjemną scysję z jednym Irańczykiem (tak, Irańczyk też potrafi być strasznym bucem), i w zasadzie nie mieliśmy ochoty na żadne spotkania. Chcieliśmy się zamknąć w namiocie na jakimś pustkowiu, poczytać książki i usnąć niedługo po zmroku. Ale przyszła kolejna fala mrozów. A kiedy w nocy jest -15 stopni, to o spokojnym śnie raczej nie ma mowy. Więc tak, bezczelnie wykorzystaliśmy okazję na ciepły nocleg pod dachem. I to się na nas zemściło.

Bo trafiliśmy do domu, do którego byliśmy zaproszeni chyba tylko po to, żeby jego właściciel mógł się nami popisać przed znajomymi. Syrius ani nie był szczególnie ciekawy nas, ani nie chciał poznać naszego punktu widzenia. To było zaproszenie z cyklu: bo tak trzeba. Czuliśmy się niezręcznie. Niby wszyscy byli sympatyczni, uśmiechaliśmy się do siebie, ale można było wyczuć w powietrzu dosyć duże napięcie. Dołączyło do nas znajome małżeństwo naszych gospodarzy. Rozmawiali między sobą, co jakiś czas podśmiechując się z czegoś, a my siedzieliśmy i patrzyliśmy na siebie. Kiedy młoda żona z koleżanką opuściły pomieszczenie, Syrius powiedział do mnie tonem, który niby sugeruje pytanie, ale wcale pytaniem nie jest: „może zechcesz wyjść do kuchni?”. Jego angielski był bardzo słaby, więc do końca nie zrozumiałam, o co mu chodzi. „Do kuchni, ale po co?”. Po chwili wyszłam, a tam nie było nikogo. Nie było też stołu ani krzeseł, więc stałam sama na środku czując się jak uczniak, którego nauczycielka wysłała do kąta za oblanie koleżanki atramentem. Podsłuchuję rozmów za ścianą, bo może omawiają jakieś ciężkie tematy, których delikatne ucho niewieście by nie zniosło. Ale gdzie tam – pytają Andrzeja o ceny samochodów w Polsce. Nie wiem, co mam robić w tej kuchni, żona się gdzieś rozpłynęła, znikąd żadnego sygnału. Wracam i jakby nigdy nic słyszę, czy chcę przymierzyć lokalne ciuchy. „Nie, dziękuję” – odpowiadam naburmuszona, bo po kuchennym epizodzie nie mam ochoty na żadne przebieranki. Syrius nie odpuszcza, patrzy na mnie i w końcu – miotając się, bo przecież nie wprost – mówi, że jestem nieodpowiednio ubrana, a chcą pójść na kolację do restauracji. Nieodpowiednio? Pewnie, szczególnie elegancko nie wyglądam (w stroju galowym na rowerze nie jeżdżę, wybaczcie), ale mam chustę, tunikę zasłaniającą biodra, luźne spodnie i wszystko zgodne z irańskim dress codem. Patrzymy na siebie z Andrzejem, i konspiracyjnym szeptem ustalamy, co robić. Nie czujemy się tu dobrze, nie chcemy tu być, ale jest już grubo po zmroku, więc trochę za późno na plan awaryjny.

Odpuściłam. Żona przebrała mnie w swoje ciuchy, a że jest o dobre dziesięć centymetrów niższa ode mnie, to wszystko było na mnie za ciasne, za krótkie i za małe. Więc poszłam w tym wełnianym kubraczku i siedziałam jak śnięta przez resztę wieczoru. „Restauracja” okazała się małą knajpą z ceratą, krzesłami obitymi folią i papierowymi kubkami. I byliśmy tam jedynymi gośćmi. To nie była przyjemna wizyta, jakże odmienna od wszystkich innych, czuliśmy się bardziej jak intruzi, którzy zakłócają ustalony rytm dnia, niż goście, z którymi można miło spędzić wieczór. Nie wiemy, jakie Syrius miał intencje zapraszając nas do siebie. Nigdy wcześniej i nigdy potem nic podobnego nam się nie przytrafiło. Ale nie żałujemy, w końcu też po takie doświadczenia wyruszyliśmy w tę podróż.

za zamkniętymi drzwiami

Iran jest Islamską Republiką, co oznacza – mówiąc prościej – religijną dyktaturę. I choć zachowuje pozory demokracji (ma prezydenta i premiera), to pełnię władzy dzierży duchowy Najwyższy Przywódca.
W kraju, którego ustrój zabrania randek, organizowania hucznych przyjęć, przebywania w kawiarni z kobietą, która nie jest twoją żoną, siostrą albo matką; który ściga i karze za zbyt dużo odsłaniającą chustę, za krótką tunikę, czy nawet pomalowane paznokcie; w ustroju, który jest opresyjny w stosunku do kobiet (choć i tak mają relatywnie dużo swobód, szczególnie w porównaniu do sąsiednich państw), najwięcej wolności znajdziemy w domach, ukrytych za wysokimi murami. Tam zawsze jest wesoło. To jest przestrzeń, w której można zrzucić nie tylko chustę, ale też wszystkie ograniczenia narzucane przez system. Dlatego tak cenimy wszystkie zaproszenia do wspólnych biesiad, rozmów i żartów. Irańczycy otwierając przed nami drzwi pozwolili nam lepiej ich zrozumieć i poznać. Dzięki nim poczuliśmy się w Iranie jak w domu. I za to na zawsze będziemy wdzięczni! Kheili mamnoon!

Te urocze panie zatrzymały nas na drodze i wręczyły nam po deserze

Te urocze panie zatrzymały nas na drodze i wręczyły nam po deserze

img_4376

O Kurdach i Kurdystanie będzie w następnym wpisie!

O Kurdach i Kurdystanie będzie w następnym wpisie!

Kasia Gądek

Gdybym mogła, zamieszkałabym w kinie. A że nie mogę, to mieszkam w namiocie. Też jest fajnie. A poza tym mam profil na Instagramie, choć nie lubię hashtagów.

2 komentarze

  • Wnuczykije pisze:

    I po raz kolejny potwierdza się niespotykana nigdzie indziej gościnność i uprzejmość Irańczyków. Wybieramy się do Iranu w październiku 2017 i po takich tekstach, tym bardziej wiem, że to będzie dobry wybór! I niesamowicie wkurzają mnie już pojawiające się komentarze „Przecież te Araby was porwą”. I co ciekawe, najczęściej pojawiają się z ust tych, którzy o Iranie widzą tyle, że ma podobną nazwę do Iraku (więc to na pewno to samo) :p Pozdrawiamy i szerokiej drogi!

    • Kasia Gądek pisze:

      Jestem pewna, że Iran Was nie zawiedzie! No i październik to chyba idealny moment – nie za gorąco, nie za zimno. Już Wam zazdrościmy;p

      Ta część świata nie ma teraz najlepszej prasy, a to tylko wzmacnia stereotypy… Jedyne, co możemy zrobić, to jeździć tam, a potem pisać i opowiadać:)

Leave a Reply