Wybaczcie ten banalny tytuł. Sama nie lubię i staram się unikać tego typu określeń mających oddać charakter jakiegoś państwa – kraj, gdzie ciągle świeci słońce, kraj szczęśliwych ludzi, kraj czegoś tam. Pasuje to może do katalogów biur turystycznych, ale przecież każde miejsce wymyka się takim jednosłownym diagnozom, pełne jest niuansów, subtelnych (i nie) różnic, niewidocznych na pierwszy rzut oka dychotomii. To tak, jakby na tacy podać spłaszczony, jednowymiarowy obraz rzeczywistości. Faktem jest jednak, że nigdzie nie doświadczyliśmy/zobaczyliśmy tylu uśmiechów. No i nigdzie nie śmialiśmy się tyle, co tu. Śmiejemy się z Birmańczykami, choć ni w ząb nie możemy się dogadać. Birmańczycy śmieją się z nas – z tego, jak nieporadnie jemy pałeczkami, jak ziejemy ogniem, kiedy spróbujemy jakiejś naprawdę ostrej potrawy, z naszych mokrych od potu, przyklejonych do ciała koszulek. Śmieją się serdecznie, bez odrobiny złośliwości. Uśmiech przełamuje wszystkie te bariery, które stwarza język. Więc niech zostanie już ta kraina uśmiechu.
Poza tym nic bardziej błyskotliwego nie przyszło mi do głowy.

Jedziemy, napotykamy procesję – kompletnie nie wiemy, o co chodzi, ale fajnie wygląda na zdjęciach

Jeśli chodzi o wspólne zdjęcie, to zawsze się dogadamy
My heart will go on
Kiedy Titanic wchodził na ekrany kin miałam dziewięć lat i nosiłam getry z Królem Lwem. Pewnie dziwiłam się, czemu Leo musiał zginąć (przecież spokojnie by się zmieścił na tych cholernych drzwiach), a piosenkę Celine Dion podśpiewywałam we własnej, dziecięco-angielskiej nowomowie. Od tego czasu minęły prawie dwie dekady, ale w Birmie to właśnie teraz ten łzawy hicior przeżywa swój szczyt popularności. W wielu czajowniach z głośników płyną na zmianę dźwięki piosenki z Titanica i Robin Hooda (’Everything I do, I do it for you’ Bryana Adamsa, pewnie znacie). Back to the 90’s pełną gębą.
Taka muzyczna ciekawostka, niby pierdoła, ale całkiem dobrze oddaje moment, w którym znajduje się teraz Birma. Po kilkudziesięciu latach okrutnych rządów junty wojskowej, Birma otworzyła dla turystów granice dopiero w 2011 roku. Do tego czasu junta skutecznie blokowała wszelkie zachodnie treści, które mogły się przedostać do kraju. Razem z napływem turystów otworzyły się długo zamknięte wrota i nagle z impetem wpadły do środka wszystkie 'skarby’ globalnej wioski – z Coca Colą, gwiazdami popkultury i Snickersami na czele. Pojawiły się bankomaty, odblokowano Internet, a Birmańczyków, jak większość Azjatów opanował szał smartfonów i selfie. Efektów długoletniej izolacji jest oczywiście dużo więcej. Birmańczycy nie mówią po angielsku. W ogóle. Nie to, żeby wychodził ze mnie europocentryzm i przekonanie, że każdy musi znać angielski. Nic z tych rzeczy. Ot, po prostu stwierdzenie faktu. Nawet takie wydawałoby się uniwersalne słowa jak hotel czy guest house są niezrozumiałe. Zamówienie jedzenia jest więc zawsze wyzwaniem. Staraliśmy się nauczyć kilku nazw potraw, ale najwyraźniej nasza wymowa jest na tyle niezrozumiała, że pozostaje tylko uniwersalny język gestów. Oczywiście dużo łatwiej jest w miastach i centrach turystycznych, choć i tu nie ma reguły. My się nie dziwimy, ale czasem nas to frustruje, kiedy po całym dniu jazdy, zmęczeni i głodni trafiamy do przydrożnej restauracji „San Francisco” (sic!) i na słowa food, dinner albo rice pracownicy rozkładają bezradnie ręce albo podśmiechują się w rękaw. Mamy jednak dużo zrozumienia dla Birmańczyków, dla których obsługa zagranicznego turysty to ciągle nowość – szczególnie poza głównymi szlakami.

Poobiednia drzemka na krześle? Nie ma mowy. Zaraz ktoś znajdzie dla ciebie matę i poduszkę. A nawet wiatrak.

Gorąco!
Miasta i wsie
Jak wygląda nasza codzienność w Birmie? Tradycyjnie wyznacza ją rytm rowerowej podróży (a ten z kolei determinuje upał). Czyli mieć co zjeść i mieć gdzie spać. A ze znalezieniem miejsca noclegowego wiąże się spora ekwilibrystyka. Pewnie każdy, kto myśli o podróży do Birmy natknął się na informację, że turysta zagraniczny może spać tylko w akredytowanych hotelach i guest house’ach (okrutnie drogich, warto dodać – 30 dolarów za dwuosobowy pokój o średnim standardzie to w Azji majątek). Nie można rozbijać namiotu ani nocować u mieszkańców (grożą im za to duże kary pieniężne). Czyta się w relacjach, że policja śledzi podróżujących, a sakwiarzy nieraz zmusza do przejechania kolejnych kilkudziesięciu kilometrów (nawet w nocy) do miasta z hotelem. Wszystko byłoby w miarę cacy, gdyby baza noclegowa było nieco bardziej rozwinięta. A jak się jedzie przez wioski to już nie jest zbyt łatwo. Więc tak, nocowaliśmy na dziko. Nie raz i nie dwa. Kilkukrotnie zostaliśmy przyłapani na rozbijaniu namiotu, ale nikt nas nie przegonił. Spaliśmy w świątyni buddyjskiej i na posterunku policji. Dwa razy przygarnęli nas mieszkańcy wiosek, przez które przejeżdżaliśmy. Spaliśmy na budowie i na bambusowej leżance. Może mieliśmy szczęście, ale przez dwadzieścia pięć nocy w Birmie nie mieliśmy ani razu problemu z noclegiem. Doświadczyliśmy za to całych kilogramów serdeczności i bezinteresownej pomocy. Nikt nas nie oszukał, nie naciągnął na kasę, nie obraził. Każdy uśmiech był szczery, i za żadnym z nich nie stała chęć zarobku. To miłe uczucie, kiedy lokalesi nie patrzą na ciebie jak na studnię z dolarami.
Nasza Birma to nie tylko wsie i małe miasteczka, choć tak przez nas ukochane. To też miejsca turystyczne, całe dwa – Bagan ze swoim kompleksem świątyń i Yangon – klimatyczna, dawna stolica kraju. Tu pozwoliliśmy sobie na luksus – dużo za duży rachunek za hotel, objadanie się od świtu do zmierzchu, branie prysznica, kiedy tylko mieliśmy na to ochotę, czerpanie korzyści z darmowego wifi i nadrabianie zaległości książkowo-filmowo-serialowych (cały czwarty sezon House of Cards jednym ciągiem? Done!). Dobrze nam było! Mieliśmy oczywiście ambitne plany na zwiedzanie miasta. Opracowaliśmy strategię, że pojedziemy tu, zrobimy to, zobaczymy tamto. Skończyło się jak zwykle – o ósmej rano było już tak upalnie, że kilkugodzinny spacer ograniczyliśmy do półgodzinnej podróży pociągiem. Słynną pagodę Shwedagon też obeszliśmy ekspresem. Straszne z nas pogodowe mięczaki, muszę to przyznać, a klimatyzacja i prysznic (uświadamiam to sobie coraz dobitniej) zaraz po pierogach i białym kinder bueno to największe dobro ludzkości. Choć i tak pewnie, polskim zwyczajem, na czterotysięcznych przełęczach w Chinach będziemy narzekać na zimno i powtarzać sobie, że to birmańskie ciepełko wcale nie było takie złe.
O tym, co się działo nocami w Yangonie i ile człowiek jest w stanie zjeść napiszę w poście kulinarnym. Stay tuned.

Tak naprawdę to chciałam się pochwalić nową sukienką

Zwykło się mówić, że czas się w Birmie zatrzymał. Nic bardziej mylnego – widać to po modernizującym się Yangonie
hej 🙂 spadliście mi z nieba tym postem! ( w sumie to wyczaiłam was pod artukułem na worldbiking 😛 ) tyle informacji szukam o Birmie, większośc z lat ubiegłych a tutaj taka niespodzianka! Noclegiem to już wgl się okropnie stresuje czytając wszystkie informacje a tutaj taka miła niespodzianka że jednak na „dziko” się da 🙂 Dziękuje Wam bardzo!
ps. będzie coś więcej napisane o Birmie czy stawiacie bardziej na zdjęcia?
pozdrawiam 🙂
Czesc! Pojawia sie jeszcze wpisy z Birmy, pewnie dwa. Przynajmniej taki jest plan:). Ale jesli masz jakies pytania, to smialo – chetnie pomozemy. Kiedy sie wybierasz do Birmy?
O to miło! Mam nadzieję że plan zrealizujecie 😀 Wybieram się w październiku, zastanawiam się na jak długo 2 tyg czy jednak 3 Te drogie noclegi są przeszkodą, ale skoro Wam się i paru innym osobom udało się z namiotem to mam nadzieję, że mnie też szczęście dopisze i te 3 tyg staną się realne 🙂