Tajlandię przejechaliśmy ekspresem. Spędziliśmy tu piętnaście dni, bo tylko na tyle pozwalała nam nasza darmowa wiza. Wystarczyło. Ciężko mi się pisze ten tekst, bo nie bardzo wiem, co o Tajlandii powiedzieć. Dwa tygodnie to zdecydowanie za mało, żeby bawić się nawet w pobieżne diagnozy, ale wystarczająco długo, żeby odpowiedzieć sobie na pytanie „Czy chcemy tu jeszcze wrócić?”. Ale zanim dojdziemy do odpowiedzi, cofnijmy się do początku.
Dlaczego nigdy nie chciałam jechać do Tajlandii?
Jak człowiek złapie bakcyla podróżowania, a jest jeszcze młodym szczypiorem, to myśli sobie, że chce zjechać cały świat. Rysuje w wyobraźni historie, jak przemierza glob kraj po kraju. Potem, kiedy dorasta, to zdaje sobie sprawę, że jest to zupełnie bez sensu, że są miejsca, które pociągają go bardziej, a są takie, które nie pociągają zupełnie. Zresztą – nie ma w tym nic zaskakującego – podróżowanie to duża sztuka wyboru. Nie można mieć wszystkiego (i bardzo dobrze). Tajlandia była więc krajem, którego nigdy bym nie wybrała. Na mojej liście marzeń nie zajmowała nawet końcowego miejsca, co więcej – nigdy na tę listę nie trafiła.
Dla Tajlandii, podobnie jak dla całych Indochin przemysł turystyczny stanowi główną gałąź gospodarki i źródło utrzymania dla mieszkańców. Rokrocznie znajduje się na listach najchętniej odwiedzanych krajów świata, a w 2015 roku odnotowała 25% wzrost ruchu turystycznego w porównaniu z rokiem ubiegłym (wg. statystyk Światowej Organizacji Turystyki). I boryka się z wszystkimi problemami, które taka zmasowana turystyka generuje. Dewastacja środowiska naturalnego, korupcja, dostosowanie się mieszkańców do wymagań turystów ogarniętych żądzą „autentyczności”, cierpienia zwierząt. Oczywiście tego nigdy z daleka nie widać. Dlatego nie lubię dużych biur turystycznych, które oferują gotowy, lśniący i pachnący produkt, nie mający nic wspólnego z rzeczywistością.
Przez dwa tygodnie naszego pobytu w Tajlandii dotarły do nas informacje o zamknięciu kilku wysp dla turystów. Ach, te słynne rajskie wyspy. Krystalicznie czysta woda, palmy, biały, ciepły piasek – kto by nie chciał! No my nie chcieliśmy. Co więcej, tłumy ludzi (w sezonie na wysepce, która może przyjąć około sto osób wypoczywa ich ponad tysiąc), tony śmieci, czy zanikanie rafy koralowej zmusiły rząd do poważnego ograniczenia ruchu turystycznego. Ekolodzy od dawna bili na alarm, jednak najwyraźniej nie mieli szans w starciu z dużymi koncernami.
Dlatego zdecydowaliśmy się na północną część Tajlandii. Jeśli można mówić o Tajlandii nieturystycznej, to tylko tu, w centrum i na północy. Fakt, jesteśmy poza sezonem, zaczął się monsun, ale i tak spodziewaliśmy się, że widok zagranicznego turysty będzie dla nas codziennością. Nie był.
To znaczy, żeby było jasne – ja się nie dziwię, czemu Tajlandia jest aż tak popularna. Łączy azjatycką „egzotykę” (celowo w cudzysłowie, słowo egzotyka w kontekście opisywania krajów Azji działa mi mocno na nerwy. Kojarzycie ten slogan „Egzotyka na wyciągnięcie ręki”? Bo mi się w kieszeni nóż otwiera, jak go słyszę) z zachodnim komfortem.
Nie bez powodu tak chętnie ściągają tu tłumy szalonych backpackerów z przewodnikami Lonely Planet w jednej dłoni i selfie-stickami w drugiej. Większość budżetowych podróży po Azji swój start ma w tajlandzkiej stolicy. Nie tylko dlatego, że loty do Bangkoku są bajecznie tanie, choć prawdopodobnie nie jest to bez znaczenia. Po prostu szok kulturowy jest tu o wiele mniejszy.
Ciężkie życie słoni
To może zrobię tak, że teraz zapodam jeszcze trochę hejtu, ale potem, obiecuję, będzie już tylko miło, ok?
Pojechać do Tajlandii i nie przywieźć zdjęć z przejażdżki na słoniu? Albo ze słynnej Tiger Temple, kiedy głaszczemy potulnego jak baranek ogromnego tygrysa. Wow, to robi wrażenie, prawda? Wiecie ile takie zdjęcia zbierają lajków na fejsie?
A wiecie ile cierpienia zwierząt kryje się za takimi zdjęciami? Te tygrysy to takie spokojne same z siebie? No nie. Są odurzone narkotykami, prawie nieprzytomne. A słoń tak chętnie wpuszcza ludzi na swój grzbiet? Nic z tych rzeczy. Żeby to robić jest okrutnie torturowany, bity, łamany psychicznie. Przechodzi piekło, jakie trudno nam sobie wyobrazić. No ale te fotki takie fajne, prawda?
Naiwnie wierzę, że człowiek, który podróżuje do danego kraju robi chociaż minimalny research. Szuka w sieci informacji na temat miejsca, do którego się wybiera. Może czyta wcześniej kilka książek, jakiś reportaż. I nie wyobrażam sobie, że jadąc do Tajlandii nie natknie się na informacje o zbrodniczych procederach jakim poddawane są zwierzęta. Kurczę, przecież o tym się mówi. I to nie tylko teraz, kiedy wyszły na jaw straszne fakty z jednej ze świątyń tygrysów (poczytajcie np. na Guardianie). Mówi się o tym od lat. Więc gdyby ta ciągle duża popularność tego typu „rozrywek” wynikała z nieświadomości albo braku dostatecznej ilości informacji, to może starałbym się to zrozumieć. Ale nie umiem myśleć o tym inaczej niż o totalnej ignorancji, bucie i okrucieństwu. I głupocie, rzecz jasna. Nie napiszę ani więcej ani mądrzej niż Alicja Nowaczyk na portalu post-turysta. Gorąco polecam ten tekst lekturze i rozwadze. Serio, przeczytajcie go i może podrzućcie znajomym, którzy mają w planach wakacje w Tajlandii.

Na szczęście nie wszystkie słonie w Tajlandii wiodą taki smutny żywot. Raz, zupełnym przypadkiem, wjechaliśmy do rezerwatu, w którym schronienie znalazło kilkanaście słoni. Nie było tu turystów, a słonie przechadzały się po dżungli. Mamy nadzieję, że to miejsce nie kryje żadnych mrocznych sekretów.
Tajlandia kusicielka
Po pół roku w podróży naszła nas szokująca konstatacja, że nie pracując, a wydając, pieniędzy nie przybywa. Drugi wniosek (będący efektem pierwszego) jest taki, że w miarę zmniejszania się kupki z zaskórniakami trzeba być bardziej oszczędnym. Dlatego w Tajlandii postanowiliśmy zacisnąć pasa. Namiot co drugi-trzeci dzień, zrezygnowanie z Coli, żadnych atrakcji i powinniśmy się spokojnie zmieścić w kwocie niższej niż zakłada nasz dzienny budżet. Nie wyszło. Bo co kilkanaście kilometrów mijaliśmy Tesco albo 7/eleven z półkami uginającymi się od batoników, soczków, jogurtów, ciastek, lodów. Ciężko się było temu oprzeć, tym bardziej, że dawno takich luksusów nie mieliśmy.
Już pierwszego dnia, zaraz po przekroczeniu granicy z Birmą wyrosła przed nami galeria z KFC, Dunkin’ Donuts, dużym supermarketem i dwoma lodziarniami. Na początku byliśmy tym przytłoczeni, ale już wieczorem polecieliśmy na dwa duże kubły frytek. A wszyscy dobrze wiemy, jak wybornie smakuje fast food po miesiącach przerwy.
Z namiotem też nie wyszło. Bo hoteliki są tutaj naprawdę bardzo tanie. Niejednokrotnie szokowało nas, kiedy za kilka dolarów dostawaliśmy pokój z klimatyzacją, łazienką i szybkim wifi. Pokusa okazała się zbyt silna, albo my zbyt leniwi, żeby szukać wieczorami dogodnego miejsca do rozstawienia namiotu. Tym bardziej, że wreszcie przyszedł monsun. Na początku był dosyć nieśmiały, pojawił się w postaci gęstych chmur i niewielkich opadów, ale z dnia na dzień deszcze robiły się coraz częstsze. Dalej było wilgotno i duszno, za to temperatura spadła o kilka stopni, a każdy stopień mniej jest na wagę złota.

Siedem dolarów za noc. Tyle kosztował nas ten klimatyczny bungalow.
Po Tajlandii jeździ się bardzo komfortowo. Szerokie, asfaltowe drogi, niewielki ruch, duża kultura jazdy i wygodne pobocza dla rowerzystów to był dla nas niemały szok, tym bardziej, że drogi w Birmie były albo złe albo koszmarne. Szybko uciekliśmy z autostrady na rzecz pobocznych dróżek, ale każda z nich, mimo że niejednokrotnie nie mogliśmy odszukać ich na mapie, była starannie pokryta gładkim asfaltem.

Pewnie nikt tak sobie nie wyobrażał domku na wsi. Ale taka właśnie jest Tajlandia.

O tych wodospadach znaki informowały nas od dobrych kilkunastu kilometrów. Skusiliśmy się, ale raczej wrażenia nie robią.
Krótka wizyta w Sukhothai
Na północy Tajlandii nie dzieje się zbyt wiele. Cały ruch turystyczny skoncentrowany jest na południu – w Bangkoku i licznych wysepkach rozsianych wzdłuż wybrzeża. Jest oczywiście kilka perełek, jak słynna biała świątynia w Chiang Raj, jednak dzieliło ją od nas dobre trzysta kilometrów.
Nie jesteśmy typami zachłannych „zwiedzaczy”. Nie robią na nas wrażenia te wszystkie listy „10 miejsc, które musisz zobaczyć w…”, więc nie czujemy żadnej presji, żeby zaliczać atrakcje turystyczne, co nie oznacza, że raz na czas nie lubimy o nie zahaczyć. Tak było z Sukhothai. Ani szczególnie się nie nagimnastykowaliśmy, żeby tam dojechać, nie musieliśmy zmieniać trasy, nadkładać kilometrów. Po prostu było nam po drodze, więc żal byłoby tego nie wykorzystać.
Królestwo Sukhothai istniało od XIII do XVI wieku, a do dzisiaj na terenie parku archeologicznego (wpisanego na listę UNESCO) znajdują się ruiny pałacu, kilkudziesięciu świątyń i posągów Buddy. Kompleks jest dosyć spory, więc zwiedzanie go na rowerze jest najlepszym wyjściem. Robi wrażenie, ale nie zwala z nóg. Za to bilet kosztuje mniej niż trzy dolary.
Osobliwe spotkania przy drodze
Jedziemy w rytmie góra – dół w zasadzie odkąd wjechaliśmy do Tajlandii. To nie są duże przewyższenia, najwyżej kilkaset metrów, pagórki co najwyżej. Niektóre łagodne, a niektóre z takim nachyleniem, że z pokorą zsiadaliśmy z rowerów i z trudem pchaliśmy je pod górę. Niezależnie od tego, czy było górzyście czy płasko na brak atrakcji po drodze nie mogliśmy narzekać. Wielkie supermarkety, galerie, ogromne kompleksy handlowe zbudowane wokół stacji benzynowych to jedna sprawa. Druga to nowoczesne domy wybudowane w maleńkich wioskach, które wyraźnie kontrastowały z tarasami ryżowymi i polami uprawnymi wokół, posągi Buddy, kamienne rzeźby słoni naturalnych rozmiarów, świątynie, wodospady, rezerwaty, punkty widokowe. Długo można by wymieniać. Zazwyczaj było tak – jedziemy i nagle buch! – zza zakrętu wyłania się na przykład rząd identycznych gigantycznych gipsowych kogutów otaczających niewielką świątynię. Ale najbardziej kuriozalny był resort, który nazwaliśmy różowym piekłem. To nie była zbyt ciekawa okolica, owszem niedaleko szumiała rzeka, nawet organizowano na niej jakieś spływy, ale w zasadzie nie było to nic imponującego. I w takim mocno przeciętnym otoczeniu ktoś postanowił wybudować królestwo Hello Kitty. Dosłownie wszystko tonęło tu w różu. Różowe domki, pościel, meble, łazienki, mydelniczki, a deska toaletowa była pokryta różowym futerkiem, serio. Wyobrażałam sobie coś takiego w Japonii, ale tutaj? Pośrodku niczego w północnej Tajlandii? Tak, to było dosyć ciekawe. Na krzesełku siedział młody chłopak i ruchem głowy zachęcił nas do spaceru po tym dziwnym hotelu, ale kiedy zapytaliśmy o ceny noclegów to spłoszony wydukał, że no english i schował się w swojej kanciapie. Szkoda, noc w takim cukierkowym anturażu na pewno musi być ciekawa.
W poszukiwaniu przygody
Pisałam już wcześniej, że nawet zjeżdżając na poboczne, niewielkie drogi ciężko było uniknąć asfaltu. A wiadomo, każdy szanujący się sakwiarz wybiera nieudeptane ścieżki (no dobra, wszyscy wiemy, że to wyświechtany frazes, ale w dobrym tonie jest tak mówić;)). Dlatego za punkt honoru wzięliśmy sobie znalezienie choć jednej drogi pokrytej szutrem. I udało się, przedostatniego dnia przejechaliśmy kilkanaście kilometrów po nieco trudniejszym terenie. Wow.
Bo umówmy się – w Tajlandii można zapomnieć o ciężkich wyzwaniach, o ekstremie. Tu wszystko jest łatwe i przyjemne. Dlatego nasze dwa tygodnie w Tajlandii potraktowaliśmy jako wakacje – nigdzie nam się nie spieszyło, mogliśmy sobie pozwolić na sporo wolnych dni, długie, leniwe godziny, w których nie robiliśmy nic poza popijaniem owocowych koktajli. Do luksusu łatwo się przyzwyczaić. Tanich i bardzo komfortowych noclegów, zadbanych toalet publicznych przy drodze, wifi, które jest praktycznie wszędzie. Do klimatyzowanych sklepów, kawiarni z gorącą czekoladą i lodami. Dlatego z dużą ulgą stąd wyjeżdżaliśmy. Wakacje się skończyły, czas wrócić do roboty:).
Odpowiadając na pytanie z początku tekstu: czy chcemy tu jeszcze wrócić? Raczej nie.
Ludzie! Nie rozumiem czemu ten blog nie jest w czolowce blogow podrozniczych w polsce! Swietnie sie go czyta! Chyba brakuje wam marketingu. Mam nadzieje ze ta podroz wam sie zwroci, w postaci sponsora na inna wyprawe! Z calego serca wam zycze zeby ta pasja przerodzila sie w prawdziwe dziennikarstwo!
O, dzięki! Z tym marketingiem to jest tak, że my doskonale wiemy, co robić żeby to wszystko się dobrze klikało. Też obserwujemy blogosferę i wiemy, jakie teksty są popularne i jakie są wysoko w Googlu. I celowo tego nie robimy. Bo robiąc to będziemy po prostu kolejnym blogiem z tekstami 'Jak zarobiliśmy na podróż’ albo 'Jak nie kłócić się w podróży’, z poradnikami co robić przez tydzień w Kathmandu albo jak znaleźć tani nocleg w Laosie itd. Tak się też składa, że oboje byliśmy zawodowo uwikłani w marketing i chyba potrzebujemy od niego odpocząć:). A wyjazdy bez sponsorów przynoszą dużo więcej radości, nawet jeśli trzeba poświęcić kilka miesięcy życia, żeby na nie zarobić:)
A poza tym nasz blog ma dopiero 6 miesięcy, więc na razie raczkujemy. Zobaczymy, co będzie dalej:)
Pozdrowienia!
Cieszę się, że mam wreszcie czas, by pozaglądać w Wasze wpisy z czasu, gdy jeszcze nie wiedziałem, że istniejecie i jedziecie (no jak miałem wiedzieć, siedząc w namiocie nad własnymi mapami 🙂 ).
Świetny tekst, z którym zgadzam się co do joty. Poza tym, że ja bym akurat do Tajlandii wrócił – startowałem z takim samym nastawieniem, że to za łatwe i zbyt cukierkowe, ale po dwóch miesiącach „coś” mnie jednak tknęło, znalazłem ciekawe i niezadeptane zakątki – i żałowałem tego końca wizy. I nawet polubiłem te tajskie „resorty”, choć raczej z zewnątrz, bo ceny w tych cukierkowych były dla mnie zawsze za wysokie.
No i dochodzę do wniosku, że na całe szczęście, wśród blogów rowerowych prawie nie ma parcia na listy „Top 10”. Dobrze, że po roku nie zmieniliście w podejściu do pisania nic względem tego, co było po 6 m-cach w drodze (tak a propos ostatniego zdania w Twoim komentarzu 🙂 ). Pozdro!
Nooo, z Tajlandią mamy tak, że jest z tysiąc miejsc, które chcemy odwiedzić na świecie, więc na powrót do niej będzie nam żal czasu i pieniędzy. Czasem tylko robi nam się smutno, że w sumie spędziliśmy tam tylko piętnaście dni, i gdyby rzeczywiście dokopać się nieco głębiej i pobyć tam dłużej – nasza ocena kraju była by pewnie inna. Pozostaje nam gdybać. Za to Tobie, z tego co pamiętam, nie podobało się w Laosie, który nas z kolei zauroczył;).
tekst bardzo fajny, chociaż do tajlandii nie zachęca. Dobrze, ze sobie przypomniałam o Waszym blogu, bo jakos wyleciało mi z głowy i mam do nadrobienia.
To chyba jeden z najlepszych tekstów jakie czytałem w tym roku – szczery i bez zadęcia. Dobrze, że są jeszcze blogi, które da się czytać, a nie tylko „oglądać”. Chociaż u Was zdjęcia też są super. Pozdrawiam!