Nie, że leje. Nie, to nie są burzowe ulewy. To jest jakaś śniada czapa, która skołtuniła się na górach od horyzontu po horyzont i nie schodzi. Siwa, czasami groźniejsza i brunatna, ale zazwyczaj taka właśnie szarość, z której coś skapnie i tylko z automatyzmem zaciągniemy wtedy kaptury na głowy, nawet nie wzdychając już, bo ileż można strzępić nerwów wzmiankując, że „każdego dnia od wjazdu do Chin pada”.
I tego dnia, wyjeżdżając z Shangri La, też padało. Umiarkowanie siąpiło, z przejaśnieniami na momenty suche. Taka szaruga towarzyszyła nam do ostatnich dni w Chinach, więc z oporami, ale przywykliśmy. Ten tekst będzie cały deszczowy, mokry i zimny.
Wbita. Ubożsi o 50 dolarów wyjeżdżamy z Shangri La z nowiutką, przedłużoną o miesiąc wizą. Plan na następne dni jest dosyć prosty, ograniczony do rytmu „najpierw pół dnia w górę, później pół dnia w dół”. To w wersji optymistycznej. Realnie „ile się da w górę, i – być może – w dół”. Po tygodniu przymusowej przerwy na formalności wizowe brakuje nam w nogach mocy, jakiejś żwawości, ospale więc snujemy się po idealnym asfalcie. I kapie deszcz. Lekko w górę, lekko w dół. Na rozgrzewkę, bo następnego dnia odbijamy się po trzech godzinach wolnego kręcenia pedałami od wysokości 4000 mnpm. Na bezimiennej przełęczy hula wiatr, przetaczają się groźne chmury i – a jakże – pada deszcz. Nawet majestatyczne skalne turnie, które wyłoniły się na zachodnim horyzoncie, nie potrafią dźwignąć naszego posępnego humoru. A piękne są, teraz, tak jak na nie patrzę w cyfrowej postaci. Wtedy w głowie też nam padał deszcz. W takich sytuacjach niezastąpione są drobne gesty.
– Where do you come from? – pyta młody Chińczyk, kilkanaście lat maksymalnie, którego rodzina stłoczona w niewielkiej Hondzie zamachała do mnie żywiołowo podczas mrożącego palce u rąk zjazdu z niemal 4000 mnpm na 3000.
– Poland – odpowiadam, dopowiadając wnet, że „Europe”, bo to wcale nie oczywiste. W samochodzie zawrzało od konwersacji. Słowo Poland padło z ust każdego, ale chyba nikt nie skojarzył małego państewka na Wisłą.
– Yes, Poland. But where do you come from? – dopytuje młodzieniec. Odpowiadam, że Poland. Dopiero Germany trafiło na podatny grunt. Rodzinka cyknęła fota i z bogatej siatki z owocami wyjęła skarb – cztery skromne jabłka o sino-zielonej powłoce, zgrubiałej już i lekko przegniłej. Jedno wszamałem po sekundzie i – cóż – to był moment dźwignięcia. Tego dnia nic już nie mogło bardziej zgnoić naszego morale. Ale to jabłko, o słodkawym i delikatnym smaku gruszki i tejże mięciutkiej fakturze, trafiło w najczulszy punkt naszych deszczowych głów.
W nocy leje deszcz. Posępnie i miarowo stuka w płótno namiotu. To usypiający metronom, do momentu aż nie leje zbyt mocno. Wtedy zaczynają się nerwowe przekładanki i sprawdzanie podłogi, czy już przemokła, czy jeszcze nie. Gdzieś do północy jeszcze się tym zamartwiamy, ale później zasypiamy mocno. Nie przemokła.

W temacie chwilowej poprawy morale nic nie robi lepszej roboty niż snickers. Nic! W nielicznych sklepikach zawsze kupowaliśmy po pół tuzina
Nazajutrz podjazd. Na szutrze. Idealny asfalt urwał się nagle i to dokładnie w momencie, gdy z przyjemnych kilku procent droga postawiła się dosyć stromo. Wyjeżdżamy z 2900 na 4300, po raz pierwszy na tej wyprawie przekraczając 4 tysiące na rowerze. Bo piechotą dotarliśmy już nawet do 5400. Podjazd. Podjazd to – jeżeli nie jesteś sportowo nastawiony – próba cierpliwości. Nie ma co zadzierać głowy zanadto w górę i wyszukiwać w przeciwległej ścianie doliny nitek dróg wijących się na przełęcz. Lepiej, malutkimi krokami spoglądać ku najbliższym zakrętom. I się dojedzie. Zanim się jednak dojedzie, spadnie deszcz. Króciutki, szczęśliwie, bo tego dnia dosięgnęła nas zaledwie jedna brunatna chmura, która szybko przewaliła się przez stosunkowo czysty nieboskłon.
Cztery tysiące. Dookoła skalne turnie, dalekie granie, rześkie powietrze i – nie ma co ukrywać – przyjemnie łechcący ego impuls przekroczenia kolejnej granicy. Tak wysoko, na rowerach, że my, że tu – o jeju! Że moc – wiadomo. Ale mocy nie ma. Szuter na przełęczy się nie skończył, a 4300 to tylko preludium do kilku godzin na podobnej wysokości przetaczając się po stokówce na mikroprzełęcz po drugiej stronie doliny. Niebo się zasnuwa, a szuter łatwo nie puszcza – z w miarę przyjemnego wariantu, takiego solidnie ubitego, przeistoczył się w paskudne kamieniste kłykcie wystające z nierównego podłoża. Rowerem trzęsie niemożebnie i jedzie się po tym czymś jakieś sześć kilometrów na godzinę, rzucając wiązankami językowego mięcha na lewo i prawo. Po kolejnych trzech godzinach dobijamy do następnej przełęczy i ładujemy się w sekundę do namiotu ustawionego sezonowo, by serwować zupki chińskie podróżnym. Dwie potężne michy klusek z ostrym wywarem nikną w sekundy. I wtedy zaczyna padać. Ale to już nie regularna i pewna siąpawica, to lekki grad z potężną ulewą i mroźnym wiatrem. Wracamy do namiotu z zupkami i czekamy. Nie przestaje, więc decydujemy się zjeżdżać w deszczu. Noc w deszczu. I poranek w deszczu. Nocleg na 3800 był paskudnie zimny i mokry, bo i namiot przyszło nam rozbijać w słocie.

Rankiem, po mokrym noclegu czekał nas zjazd o grubo ponad 1000 metrów w dół. Niby fajnie, bo zjazd to zjazd. Ale w błocie, deszczu i po chłodnej nocy?
Znudzeni jesteście mokrą aurą? To nie koniec. Najlepsze dopiero przed nami. Następnego dnia Syczuan zaoferował nam bowiem perfekcyjny timing, kombinację najwyższej wysokości i najgorszej możliwej pogody. Ale od początku – rankiem nie lało. Dziwne. Odchyliłem połę namiotu i wyjrzałem na turkusowe niebo z … konsternacją. Ranki bowiem, to aura czyśćca, nocne chmurzyska toczyły nierówną walkę ze słońcem, wszystko przesuwało się, tasowało i kotłowało, w efekcie kapkę padało. Zawsze. Tego dnia – czyste niebo, od horyzontu po horyzont. Zacnie, myślę sobie, bo przed nami 30 kilometrów bitego podjazdu z 2800 mnpm na 4700. Pogoda sprzyja, będzie dobrze. Zacieramy ręce, jemy śniadanie, i ogień – w górę. No dobra – to nigdy nie jest ogień, gdy góra rzeźbi przed tobą tak kolosalny podjazd. Drałujemy w generalnie sympatycznych okolicznościach przyrody, zachwalając co przerwę znakomitą aurę.

Chorągiewki modlitewne – im wyżej, tym więcej

4200mnpm – coś się nieciekawego zaczyna dziać na niebie, ale póki co garść przekąsek
I gdy dobijamy do 4300 to wszystko się w mig rozpirza. Zrywa się tępy wiatr, który z każdej strony nanosi nad głowy stalowe chmurzyska. Zaczyna lać, zaczyna wiać i do tej układanki dochodzi jeszcze grad o kulkach jak z wiatrówki. Nie chcę powiedzieć, że to były sekundy. Maks kwadrans i z turkusu, słońca i wakacji zrobiła się burzowa szaruga. Temperatura spadła z okolic 15 stopni do 4,5. Jednak póki co – jechaliśmy do góry, co ma ten swój zasadniczy plus, że gdy telepawa rzucała nami na boki, to wystarczyło mocniej docisnąć na pedały, by organizm wykrzesał trochę ciepła.

Przełęcz. Zgrabiałymi palcami wyjąłem aparat i to jedyna w fota z tej kurniawy
Zjazd zaś to historia krótka i bolesna. W błotnistej mazi, która w kilka minut pochłonęła nasze klocki hamulcowe i wobec telepawy, którą już nie sposób było okiełznać podjęliśmy, w lekkiej panice, decyzję o rozbiciu namiotu. Chwilę później, po nerwówce z jego mocowaniem na tym wietrzysku, siedzieliśmy w środku, zrzucając z siebie mokre warstwy, a potem rozcieraliśmy kończyny w śpiworach. Kilka godzin później przestało padać, wiatr zelżał i można było zerknąć na otoczenie.

Nocleg na 4600 metrach był naszym najwyższym i – jak do tej pory – najzimniejszym doświadczeniem
A dookoła – bajka. Rozległe zielone połoniny upstrzone były zbitymi w masę czarnymi kropeczkami – to jaki, zwierzęta, które tylko w takich wysokościach i tylko w tak paskudnych warunkach czują się doskonale. Przechodząc wieczorami pod naszym namiotem furkały zimnym powietrzem, przystawały i, nie poganiane przez nikogo, wracały na noc do zaimprowizowanych zagród.

Tak, wieczorem nawet pokazało się niebieskie niebo!

Tuż nad ranem, gdy chmury podnosiły się z dolin, jaki wracały na pastwiska
Następnego dnia, w chłodnych, ale bezdeszczowych warunkach zjechaliśmy na dół i z wielką radością wszamaliśmy michę parującej zupy. Po kilku dniach i kilku tysiącach przewyższenia mieliśmy dość, ale przed nami stanęły jeszcze dwie przełęcze. A właściwie przełączki. Gdzieś to jednak zeszło na drugi plan wobec generalnej poprawy pogody.

Chmur nie brakowało, ale przez cały jeden dzień (!) nie spadła ani kropla

Tymczasem my znaleźliśmy się na kamiennym płaskowyżu na wysokości 4000-4500 mnpm, jadąc po idealnym asfalcie

Chwilę później krajobraz znowu się odmienił – tym razem na rzecz zielonych, łagodnych połonin, by za kolejne kilkadziesiąt kilometrów znowu wrócić do skalnego kontekstu

Gdzieś po którejś z przełęczy zaczęły pojawiać się tybetańskie budynki – wszystkie bez wyjątku z zatkniętymi flagami Chin lub Komunistycznej Partii Chin
Po równo siedmiu dniach i pokonaniu ponad 400 kilometrów dotarliśmy do Litangu. Chłodnawe miasto leżące na 4000 mnpm jest jednym z węzłowych punktów na drodze do Tybetu. Chińscy rowerzyści cisną do Lhasy tuzinami. Na nich, jadących na zachód, najlepsze dopiero czeka – kilka pięciotysięcznych przełęczy Wyżyny Tybetańskiej. Nas, pozbawionych możliwości podróżowania po Tybecie, czeka już tylko kilkaset kilometrów na wschód, do Chengdu.
Bez przygód i z deszczem
Siąpi. Siąpi. Siąpi. Albo kap, kap, kap. W temacie opisywania deszczu przebiliśmy w tym okresie niejedną pogodynkę. Było jednak o tyle lepiej, że deszcz wbił się w rytm regularnych, przewidywalnych pór. Padało więc rankami, do ósmej, dziewiątej nad ranem. Środek dnia bywał bezchmurny, czasami tylko z przemykających gromad spuszczając niewielkie opady. Koniec dnia obwieszczał zaś regularny, wieczorny deszcz. Równo o dziewiętnastej, maksymalnie dwudziestej. Dostosowaliśmy do tego rytm dnia, już o osiemnastej rozwijając nasz żółty domek.

Selfie z chińskim rowerzystą? Czemu nie. Każdego dnia mijaliśmy ich… dziesiątki, a nawet setki
Góry, w zachodnim Syczuanie rzecz jasna zachwycały, ale po przygodach na drodze z Shangri La do Litangu większe wrażenie robiła na nas imponująca infrastruktura. Tak jak w Junnanie, tak i tutaj popis inżynierii drogowej czasami odejmował mowę. Agrafki to jedno, tunele to drugie. Najdłuższy miał tym razem ponad pięć kilometrów. Gdy zjechaliśmy na niziny, czyli w naszym rozumieniu około 2000 metrów, trafiliśmy na budowę gigantycznej autostrady do Tybetu – według założeń to będzie projekt, którego nawet 20% dystansu ma być poprowadzone tunelami. A mówimy o trasie o długości ponad 1500 kilometrów.
Droga do Chengdu upłynęła w relatywnie pozbawionej przygód atmosferze. Działo się to i owo, ale po górach, naprawdę dużych górach ostatnich dwóch tysięcy kilometrów byliśmy chyba na tyle styrani, że nizinne kilka setek przemknęło nam niczym przejażdżka autostradą na siedzeniu pasażera – trochę się przysypia, krajobraz się powtarza, a w głowie odlicza się kilometry do końca. Wpadliśmy do Chengdu, zatrzymaliśmy się u turecko-francuskiej pary z Warmshowers, wsiedliśmy w pociąg i w trzy doby pokonaliśmy Chiny wszerz. Po kilku dniach wjechaliśmy do Kirgistanu, kończąc bardzo długi rozdział Azji Południowej. Dokładnie pół roku temu wylądowaliśmy w Nepalu, przemknęliśmy później przez Indie, Myanmar, Tajlandię, Laos i Chiny. Teraz czas na nowy, wielki rozdział – Azję Centralną.
🙂
Podziwiam za pokonanie tego odcinka. Nie miałam na to czasu, ale sił też nie jestem pewna, czy by starczyło.
Piękne zdjęcia. Powodzenia!
Przeczytałem ten wpis w telefonie, a teraz muszę wstać z kanapy i włączyć komputer, aby zobaczyć zdjęcia w większym rozmiarze bo na to zasługują. Myślę że jednak najlepiej będzie się je oglądać na wielkim kinowym ekranie podczas jakiegoś podróżniczego festiwalu.