„Bartang maraw, ki rokhi Bartang khatar ast”
„Do not go to Bartang, as the roads of Bartang are dangerous”
Nasir Khusraw – filozof, perski poeta żyjący w XI wieku, podróżnik
Przygoda musi człowiekiem wstrząsnąć. Wytarmosić, utytłać, przetrącić, wyrzucić z utartych kolein. Fizycznie i psychicznie. Mój przepis na idealną przygodę to pulpa, zupa do której wrzuca się tuzin składników, nie zawsze wiedząc jaki będzie finalny efekt. I Bartang w całej swej złożoności był właśnie pulpą, był przygodą odmierzoną w idealnych proporcjach.
Na początku, rzecz jasna, musi się coś zepsuć. Zawiodła radziecka maszynka do gotowania nabyta na bazarze w Osh. Prosta, rzekomo nieśmiertelna konstrukcja działała w himeryczny, sobie znany sposób. Raz pluła słupem ognia, innym razem – mimo pełnego baniaka paliwa – nie puszczała nawet kropelki. Rozgrzewała się, gasła, zaraz znowu wystrzeliwała pochodnią i tak w nieskończoność. Ostatecznie wytrysnęła z dyszy paliwem, zakopciła po odpaleniu, wyszumiała ciśnienie, znowu zapłonęła i… padła. Pierwszej nocy w Dolinie Bartang zadowoliliśmy się suchym prowiantem, słodyczami i kiełbasą.
Zepsuta maszynka to jednak błahostka, bo dookoła kapitalny krajobraz pamirskiego plateau.
To kolejny niezbędny element przygodowej pulpy – kontekst. Trudno o coś lepszego, niż wąska nitka ledwie widocznej ścieżki poprowadzonej między pamirskimi olbrzymami. Surowy krajobraz przesuwał się jak w kalejdoskopie, z całą paletą barw. Od śnieżnej bieli suchych solnisk i lodowców przez skalne szarości po sporadyczną zieleń pastwisk i obrzeży rzek. Nad wszystkim górował turkus nieba i słoneczna żarówa. Ostatnio takie zachwyty za każdym zakrętem przeżywaliśmy w Chinach, też powyżej 4000 mnpm.

Pik Rewolucji (6940 mnpm) i jego monumentalna ściana południowa

Kiedyś docierała w to miejsce jedna z głównych odnóg słynnego Lodowca Fedchenki, największej takiej formacji w Azji. Teraz pozostała potężna równina napływowa i skromne koryto rzeki
Malownicza ta ścieżynka, prawda? Tyle, że jazda po tym łatwa i przyjemna to nie jest. W całej Dolinie Bartangu chyba nigdy nie udało nam się ujechać dziennej średniej wyższej od 11 kilometrów na godzinę. Na szerokich plateau problemem były zapadające się w piachu koła, zaś twardsze fragmenty to niekończące się pasmo kolein, rzeźbionych wiosennymi roztopami.
W węższych partiach i na dnie doliny droga to … po prostu Pamir w swej geologicznej istocie. Tu droga idzie, dopóki góry na to pozwalają. A, że Pamir – jeden z najmłodszych masywów górskich na świecie – wciąż gwałtownie rośnie, przeobraża się licznymi trzesięniami, osuwiskami i nieokiełznaną siłą górskich rzek – to drogi są zaledwie wątłą, maluczką w swej skali ludzką próbą ogarnięcia tego miejsca, która z góry jest skazana na porażkę.

Osady to jedyne skrawki zieleni w dolinie. Na skromnych poletkach widać czasami niewielkie uprawy

Emblematyczny widok dla Bartangu, czyli dróżka w bardzo bliskim sąsiedztwie rwącej rzeki

Sposób na komunikację w Bartangu? Ułaz. Nieśmiertelny radziecki Ułaz
Na tę chwilę mamy więc trzy składniki przygodowej pulpy:
– krajobraz, kontekst, czyli miejsce
– fizyczną trudność w pokonywaniu drogi
– przeszkody, których nigdy nie da się do końca przewidzieć, na przykład niedziałająca maszynka do gotowania
Teraz czas na element najważniejszy. Na ludzi, którzy tworzą historię tego miejsca.
Gudarra, czyli wstrząs
Białe plamki na szerokim wypłaszczeniu. To ponad tuzin namiotów, które doleciały tu 9 grudnia ubiegłego roku, w dwa dni po tym jak doliną wstrząsnęło trzęsienie ziemi o sile 7.2 w skali Richtera. 90% domostw złożyło się w mig – to proste konstrukcje z ociosanych skał, polepione szczątkową ilością cementu. Zginęło zaledwie kilka osób, ale wielu znalazło się bez schronienia w samym środku zimy. Pamirskiej zimy, gdzie regułą są noce poniżej -30 stopni. Gudarra ucierpiała najmocniej, ale – poza obecnością namiotów z logo agencji humanitarnych – zniszczeń już nie widać. I nie słychać. – Tak po prostu się dzieje. Trzeba być na to gotowym – opowiada Javit, trzydziestoletni Tadżyk, nauczyciel angielskiego, który zaprasza nas na czaj i lepioszkę. Niechętnie wspomina grudniowe trzęsienie. Jest do bólu pragmatyczny, zahartowany życiem w surowym Pamirze. Jak na goszczącego Tadżyka przystało, sam dopytuje – o nasze dzieci, o małżeństwo, o Polskę. A że nie ma dzieci, nie ma małżeństwa, Polska daleko, to rozmowa nie zawsze się klei. Razem z pytaniami na stole ląduje coraz więcej półmisków – z cukierkami, ciastkami, wafelkami, w końcu żona Javita stawia na piecyku gigantyczną michę z makaronem i ziemniakami. Odmawiamy, ale to daremne. Seniorka rodu, siedząca na podwyższeniu, do tej pory przyglądająca się nam bez słowa, zagania nas do jedzenia. Opuszczamy dom po czterech godzinach.

Wnętrze domu Javita. Tego dnia jechaliśmy przez moment z parą z Barcelony. Razem zostaliśmy zaproszeni na czaj. Na czaju, rzecz jasna, się nie skończyło
Alek, czyli tęsknota
Każdy dzień w Bartangu był fizycznym łomotem. Nie mogliśmy sobie pozwolić na krótkie przebiegi, bo czasowo byliśmy pod presją wizy i perspektywą zmitrężenia trzech tygodni na wyrabianie kolejnych wiz w Dushanbe, tadżyckiej stolicy. Więc cisnęliśmy. To zła taktyka na to miejsce, przyznajemy otwarcie. Droga lekka nie jest, idzie powoli, bywa charakterna, paskudna i nieznośna. Są miejsca lżejsze, gdzie jest ubita, twarda i płaska. W większości jest jednak epilepsyjną telepawą, niezdarnym turlaniem się po kamulcach i wymytym szutrze. Co po kilku godzinach frustruje – rower skacze na tych wertepach, sakwy miotają się na bagażnikach, wysiadają łapy. Lepiej zwolnić, częściej odpoczywając, nie fiksować się na dzienny urobek powyżej 50 kilometrów. Głowa też nam wysiadła, jak przedostatniego dnia, gdzie po południu do tej sumy przeciwności dołączył potężny wiatr w twarz. Gdzieś w tym miejscu zdołaliśmy się nawet ostro pokłócić, wyrzucając na siebie zastałe złogi złości na nawierzchnię. O co poszło? O jakąś pierdołę, jak zwykle. Późnym wieczorem doturlaliśmy się do osady, pytając o sklep. Sklep był zamknięty, więc z ulicy zaprosił nas do siebie starszy Tadżyk, emerytowany nauczyciel. Siedliśmy pod ogromną jabłonią po czym dostaliśmy na emaliowanych naczyniach solidne michy kapusty z ziemniakami. Potrawka oblana była grubą warstwą tłuszczu i, no cóż, smakowała wybornie. Nasz gospodarz parzył z ukosa, donosił kolejne michy i dużo opowiadał. Jak wielu spotkanych Tadżyków i Kirgizów opowiadał o minionych, lepszych czasach, tych za Sojuza. – Robota była zawsze, dla każdego – rozpoczyna, pragmatycznie wskazując, że chodziło po prostu o lepszą jakość życia, a ideologia docierała tu w szczątkowej postaci. – Pobudowali nam drogi, szkoły i szpitale. Jak ziemia się zatrzęsła, to na helikopter czekaliśmy dzień, a nie tydzień, tak jak teraz. Z mojej pensji mogłem spokojnie wyżywić rodzinę i wykształcić dzieci. A dziś? Dziś najstarszy syn tyra gdzieś pod Moskwą, jak większość jego rówieśników, a moja emerytura to jakieś grosze. W długiej opowieści o Tadżyckiej Socjalistycznej Republice Radzieckiej nie brakuje mocnych zarzutów na obecną, skorumpowaną do cna władzę, ale nie ma w niej żalu, goryczy, złości czy irytacji. Jest za to coś, co mieszkańcy Bartangu dzielą – głęboką pokorę wobec życia w tym miejscu, wobec dyktującej warunki życia natury. Społeczności takie jak te, niewielkie osady w odciętej przez większość roku dolinie Bartang, wykształciły instynktownie odruch radzenia sobie w każdych okolicznościach, bez oczekiwań na jakąkolwiek pomoc z zewnątrz.

Alek we własnej osobie. No właśnie, Alek to chyba nie jest Tadżyckie imię, prawda? Tak nazywali go Rosjanie, pracujący kilkadziesiąt lat temu przy budowie drogi. Od tego czasu sam używa tego imienia
Spychacz, czyli sposób na Bartang
Trzeciego dnia przejazdu przez dolinę musieliśmy odbić na naprędce wyrżniętą w zboczu dróżkę zastępczą, bo nitka główna … znalazła się pod metrową warstwą wody. Nocą nurt się podniósł i wymył kamienny nasyp. Rano Pamirczycy odpalili radziecki spychacz i pomalutku odbudowywali nasyp. Zszedłem zobaczyć, jak im idzie, bo widziałem, że maszyna działała w podobny sposób do naszej kuchenki. Warczała, prychała, kurzyła czernią spalin, by za moment z łoskotem paść. – Czterdzieści lat na chodzie. Ale działa. Stara, dobra, radziecka robota – mówi kierowca, dłubiąc w kłębowisku wystających kabli i przewodów. W ustach trzyma fajkę i jest do sytuacji zupełnie przyzwyczajony. – Po każdej zimie odbudowywujemy tę drogę niemal od początku – dodaje. Kwadrans później spychacz znowu warknął, przesunął kilkanaście metrów sześciennych kamieni i… padł. – Za tydzień droga będzie znowu przejezdna.

Czajniczek, na herbatę. Bo przecież herbatę pije się z czajniczka, a nie z garnka.
Po sześciu dniach i po ponad trzystu kilometrach opuściliśmy Bartang. Szeroka na kilkadziesiąt metrów rzeka, która prowadziła nas przez ostatnie dni, wpada z łoskotem do Pandżu, rzeki wyznaczającej granicę z Afganistanem. Koniec takich dróg jak Bartang to krótkie momenty celebracji i skromne ukłucia zadowolenia. Celebruje się małą butelką RC Coli, amerykańskiej produkcji, którą sprzedaje się chyba tylko w Tadżykistanie. Człowiek cieszy się wtedy małymi rzeczami, na przykład nieco lepszą nawierzchnią, większą ilością zieleni na niższych wysokościach, cieplejszą aurą. No i jest się zadowolonym z samego siebie, można wtedy przybić z sobą piątkę, pogłaskać ego i szamnąć solidny gulasz w przydrożnej czajchanie. I pojechać dalej.
PS. Jeżeli chcecie wjechać w Bartang, polecamy solidną porcję informacji praktycznych na blogu Własną Drogą. Ania z Szymonem zrobili tę trasę w sposób należyty – byli tam aż 12 dni, podeszli pod jezioro Sarez i spędzili mnóstwo czasu z mieszkańcami Bartangu.
Niesamowite zdjęcia, naturalni ludzie, magiczne widoki, walka z samym sobą i przeciwnościami natury. Uwielbiam takie miejsca, gdzie nie dotarł asfalt. Bo tam gdzie zaczyna sie asfalt, kończy się prawdziwa przygoda!
Gratki !
Wcześniej przegapiłem drugi odcinek z Bartangu 🙂 Siedziałem w tym samym miejscu pod drzewem, co Andrzej na fotce w niebieskiej koszulce – niby tyle miejsca w dolinie, ale dobrych miejsc na posiadówkę wcale nie tak wiele 🙂
I super zdjęcia, jak zawsze. Ale chyba jakoś bardzo blisko brzegu jeziora Karakol jechaliście – nie było tam przy nim grząsko? Pozdro!