Bywa zachwycającą kalką ekskluzywnych nadmorskich kurortów z drogami wysadzanymi palmami i niekończącymi się plażami, które okupują umięśnieni surferzy i tabuny turystów. Bywa ogromnymi połaciami nietkniętej przyrody z masą nieodkrytych perełek. Bywa utrapieniem i jednocześnie zbawieniem. Wschód Australii. Wybrzeże. To tu wylądował James Cook a za nim dziesiątki innych ekspedycji, to tu rozpoczęła się nowożytna historia kontynentu i to tu ulokowała się znaczna większość mieszkańców kraju Down Under. Zjechaliśmy je niemal całe. To ponad 2000 killometrów.
Miasta
Sydney, Brisbane, Rockhampton – to z tych największych. Po drodze dziesiąki mniejszych i pewnie setki miasteczek. Ich największa zaleta – są. Po prostu. Jadąc wybrzeżem naprawdę rzadko należy się martwić o zapasy jedzenia czy wody. Jest tego na pęczki. To gigantyczny komfort, bo odpada kilka kilogramów z sakw. Jedzie się szybciej. To też utrapienie. Bo ruch jest potężny i należy mocno kombinować, żeby poruszać się w miarę bezpiecznymi drogami, unikając tych najbardziej zatłoczonych. A zatłoczone są niemal nieustannie, zwłaszcza na przełomie grudnia i stycznia – na świąteczne wakacje ściągają na plaże dziesiątki tysięcy turystów z całego kraju.
Sydney nas ogłuszyło. W przeciągu zaledwie jednego dnia z cichych uliczek małych miasteczek na południe od miasta trafiliśmy do wrzącego, głośnego, kosmopolitycznego centrum. Ogłuszyła nas też pogoda – nad miasto naciągnął się czepiec brunatnych chmur, temperatura spadła.
Zdążyliśmy ledwie obejść budynek Opery, gdy zerwała się potężna burza, a zaledwie kilka kilometrów dalej przez miasto przechodziły tornada.
Niebo wyczyściło się już następnego dnia, prezentując Sydney w pocztówkowym, słonecznym anturażu. Wykorzystaliśmy dobrą pogodę, założyliśmy okulary słoneczne i zrobiliśmy długi spacer po centrum, wpadając między nimi do ogromnego ogrodu botanicznego.
Z wybrzeża gigantycznej zatoki, gdzie by nie spojrzeć, widać dwie królujące budowle. Dumne symbole Australii – Harbour Bridge i Operę. Obydwie konstrukcje oglądane z bliska są w zasadzie „nieogarnialne”. Ich ogrom i nieludzka skala wymagają dystansu, dlatego najlepiej stosownie się oddalić. Nas opera zachwyciła dopiero za drugim razem, gdy chwyciliśmy lśniące w pełnym słońcu i przy niebieskiem niebie „żagle” budynku z oddalonego o kilometr półwyspu.
Sydney było pieszą, niezwykle przyjemną odskocznią od rowerowego trybu życia.
Wyjeżdżając z Sydney właściwie codziennie trafialiśmy do mniejszego miasteczka. Tak małego, jak na przykład Biggenden. Nie, to nie jest miejsce z prospektów turystycznych. To jedno z wielu anonimowych miasteczek zlokalizowanych gdzieś w pobliżu autostrady. Dwa sklepy, hotelik nad barem, kilkanaście wypalonych słońcem domostw i rzeka asfaltu pośrodku. Zawsze nas to zaskakiwało – żadnego ruchu, ledwie kilkanaście samochodów, miasteczko na 300 mieszkańców i dwa pasy ruchu w każdą stronę. Wizytówka australijskiego przywiązania do czterech kółek.
Trafialiśmy też na ikony wschodniego wybrzeża, jak na przykład słynne Gold Coast. Wrażenia? Trochę jakby z bliska oglądać „Słoneczny Patrol”. Poza tym mają doskonałą infrastrukturę rowerową.
W Brisbane trochę się rozmarzyliśmy. Spędziliśmy w centrum miasta zaledwie kilka godzin, ale to wystarczyło zachwycić się idealnie skrojoną pod człowieka przestrzenią publiczną. W kontrze do generalnego, australijskiego nurtu oblewania wszystkiego po horyzont asfaltem, Brisbane kładzie szerokie chodniki, sadzi drzewa w gigantycznych ogrodach botanicznych, buduje drogi rowerowe i wysypuje piach pod sztuczną plażę rozciągniętą na dobrych kilkaset metrów. Wszystko w dystansie pieszego spaceru, bogato obsypane muzeami, muszlami koncertowymi i hektarami zieleni. I to wszystko w ścisłym centrum, przytulone do meandrującej przez centrum rzeki.
Bliskość miast i niewiele „dzikich” momentów oznaczało, że czasami trzeba było się mocno nakombinować ze znalezieniem ustronnego miejsca dla namiotu.
2. Góry
Nie, australijskie wybrzeże nie jest płaskie. To chyba oczywiste, prawda? Nie dla nas. Gdy zjechaliśmy z gór szczelnie otaczających Canberrę do wybrzeża na południe od Sydney mocno liczyliśmy, że teraz to pociśniemy. Że będzie płasko i komfortowo. Nie było. Kombinując możliwie optymalne objazdy zatłoczonej Pacific Highway ładowaliśmy się po wielokroć w górzyste wąskie dróżki, które iście interwałowymi podjazdami wypruwały z nas siódme poty. To nie są duże góry, rzecz jasna, tak pod 200 metrów względnego przewyższenia. Ale to wystarcza. Na przykład do tego, by w ciągu jednego dnia natrzaskać 2 kilometry przewyższeń. Czujemy to w nogach i w głowie. Chyba najpierw w głowie, bo widząc asfalt akrobatycznie wylany na 18% podjeździe o długości kilkuset metrów często… po prostu schodziliśmy z rowerów i grzecznie wpychaliśmy je na górę.
Górskie objazdy to też kapitalne widoki. Jak ten na Byron Bay – najbardziej wysunięty na wschód cypelek kontynentalnej Australii. Samo miasto zawodzi i zieje nudą. Na szczęście to, co dookoła jest już znacznie ciekawsze.
3. Plaże
Jeden z Australijczyków kiedyś powiedział, że plaże na wschodzie to ikony australijskiego stylu życia. Skąpane w słońcu, z symetrycznymi liniami białych grzyw wyglądają rzeczywiście idyllicznie. Korzystaliśmy z tej idylli, nie raz kąpiąc się po całym dniu jazdy w zimnej wodzie oceanu.
Ale plaże to tylko plaże. Jeżeli nie jesteś suferem, wakeboarderem, sup’owcem, nie masz jachtu, skutera, kajaku, czyli generalnie rzecz ujmując czerpiesz radość li tylko i wyłącznie z wejścia do wody, to plaże błyskawicznie się nudzą. Są piękne, to fakt. Ale są też takie same.
4. Przygoda
Czyli to, co niespodziewane. Pisaliśmy już o tym, jak spędziliśmy dzień w błocie, jak uciekliśmy na plażę. Takich krótkich momentów rzucania się na niewiadome było sporo, bo i sporo razy musieliśmy ewakuować się z nitki autostrady. Trafialiśmy na przykład na zamkniętą drogę, przecinającą spory masyw górski.
Sporo improwizowaliśmy na tym krótkim odcinku, bo i droga pojawiała się i znikała.
Innym razem trafiliśmy na… krowę. Gigantyczną krowę. Gdzieś na bocznej, asfaltowej dróżce stała ona. Krowa. Stwierdziłem, że muszę mieć z nią zdjęcie.
Z prawdziwymi, żywymi krowami jest problem. Na widok rowerzystów zazwyczaj panicznie galopują, więc ciężko zrobić z nimi bliskie zdjęcie. Któregoś dnia próbując ominąć zatłoczoną autostradę łączącą Brisbane z Rockhampton, trafiliśmy na wąską, ale niezwykle urokliwą nitkę zanikającego asfaltu, która poprowadzona była wprost hektarowych połaci traw i tysięcy wypasających się sztuk bydła. Przez kilkadziesiąt kilometrów bawiliśmy się z nimi w ganianego.
Mieliśmy też okazję przejechać się fantastycznymi drogami dla rowerów, zazwyczaj zbudowanymi w miejsce nieczynnych linii kolejowych. Siatka takich fragmentów gęsto oplata niektóre fragmenty wybrzeża, stanowiąc bardzo przyjemną alternatywę dla zatłoczonych autostrad.
5. Ludzie
Czyli gościnność. Mamy w sobie ukształtowaną manię rozgryzania ludzi – taki socjologiczny instynkt każący przyglądać się temu, jak generalnie ludziom się tu żyje. O czym myślą, marzą, jak tworzą społeczności, co wcinają na lancz i dlaczego są tak wyluzowani (laidback – to słowo klucz, zapamiętajcie!). Na wybrzeżu kontaktów z lokalesami nie brakowało, bo sami do nas chętnie zagadywali. Podchodzili, zagadywali standardowy zestaw pytań – skąd, dokąd, do Darwin? O rany, to daleko, a później już szło samo. To chyba najważniejsze wspomnienia, te w których zupełnie przypadkowy człowiek zaczyna opowiadać o swoim życiu, o Australii, o rodakach, o tym miejscu na świecie.
Gościliśmy też w wielu domach. To dobry moment, by podziękować.
O Denise i Vivienne już trochę pisałem przy okazji bagiennej przygody. Byliśmy u nich zaraz po świętach. Wieczorem zajadaliśmy warzywa z ich przydomowego ogrodu, a nad ranem napiliśmy się genialnej kawy.
Niespełna dwa tygodnie później trafiliśmy do Brisbane, gdzie spędziliśmy kilka niezwykle przyjemnych dni u Danuty i Ryśka, polskich emigrantów, którzy wyjechali z mojej rodzinnej wioski prawie 30 lat temu. Spędziliśmy tu kapitalnych kilka dni, odwiedzając między innymi – po raz pierwszy w życiu – gigantyczny park rozrywki. Wiecie, z rollercoasterami i innymi mrożącymi krew w żyłach atrakcjami. Dawno adrenalina tak nam nie skakała. Fajnie było dzielić tych kilka dni z rodziną Stekiewiczów. Dzięki!
Później w tydzień przejechaliśmy prawie 700 kilometrów do Rockhampton, wołowej stolicy Australii, gdzie spędziliśmy kolejnych kilka fantastycznych dni u Ireny, siostry Danuty. Wieczorami siadaliśmy do obfitej kolacji na tarasie, a w ciągu dnia zwiedzaliśmy okoliczności – kapitalne zoo i farmę krokodyli. Tak, farmę krokodyli. Zobaczyć słonowodne potwory z bliska to jedno, ale z pierwszej ręki usłyszeć kilka historii o tym, jak wygląda praca ludzi wyłapujących krokodyle, to zupełnie inna bajka.
Hejo!
Kasia, zdradź proszę, jakiej firmy masz sandały. Czy to Teva?
Pozdro! i powodzenia! 🙂
Cześć! Tak, to Teva. Właśnie stuknęły im cztery lata, polecam z czystym sumieniem. Warte swojej ceny:)