Skip to main content

Turcja funduje nam niezłego rollercoastera. Szybko dostajemy lekcję, żeby się nie przyzwyczajać – do pogody, do terenu, do dróg, do ludzi. Nawet do cen żarcia nie warto się przywiązywać. Jest prawie pewne, że wszystko, do czego moglibyśmy z łatwością przywyknąć, jutro będzie wyglądało zupełnie inaczej.

wschód-zachód

Docieramy do Van we wschodniej Turcji. Jest wieczór, pada deszcz ze śniegiem, który szybko zamienia się w szaroburą chlupę rozbryzgującą się pod kołami samochodów. Zimno, nieprzyjemnie. Rowery niepewnie trzymają się nawierzchni drogi, kiedy meandrując między pojazdami staramy się dojechać do centrum miasta. Tej nocy nie spędzimy w namiocie. Zewsząd otaczają nas wysokie budynki hoteli, supermarkety, galerie, masa mniejszych sklepów, knajp i restauracji. Ludzie przemykają ulicami okutani w szaliki i puchowe kurtki. Nikt nie zwraca na nas uwagi, nie uśmiecha się, nie macha. Nikt nie zaprasza na herbatę. To już nie Iran. To Turcy z dużego miasta – traktujący nas z europejską obojętnością i dystansem.

Bez problemu znajdujemy hotel. Konkurencja jest duża, więc i ceny niskie. Zresztą jesteśmy poza sezonem, hotele świecą pustkami. Zaskakuje nas wysoki standard, jaki otrzymujemy za tak niewielką kwotę. Bierzemy prysznic, rzucamy się na łóżko i usypiamy w sekundzie. Jutro pomyślimy, co robić dalej.

Nie jesteśmy przygotowani na taką zimę, to jedno. Znajomi ze Szwajcarii, którzy autobusem z Isfahanu przejechali aż do tureckiej Antalyi nad Morzem Śródziemnym, wysyłają nam zdjęcia z komentarzem „U nas 18 stopni, kąpiemy się w morzu”. Zazdrościmy im, ciągnie nas na wybrzeże, chcemy się jeszcze trochę wygrzać, nacieszyć słońcem, zanim na dobre dopadnie nas zima – ta europejska. Druga kwestia jest niezależna od warunków atmosferycznych, za to związana z położeniem geopolitycznym Turcji. Granica turecko – iracka to 330 kilometrów, a turecko – syryjska aż 820. I gdybyśmy chcieli jechać rowerami, żeby kierować się w stronę morza, to musielibyśmy jechać w bliskiej odległości tych granic. Kurczę no, trochę się boimy. Nie jest to strach paraliżujący, mam prawie stuprocentową pewność, że nic złego by nas nie spotkało. Ale jednak z tyłu głowy szepcze głos rozsądku.

Widok na Van z pobliskiego wzgórza

Z bólem serca, i nie bez wątpliwości, czy podjęliśmy dobrą decyzję, wsiadamy do autobusu. Po szesnastu godzinach ma nas dowieść do Adany – już za granicą syryjską, ale jeszcze kilkadziesiąt kilometrów do morza. Podróż trwa prawie dwadzieścia. Co godzinę zatrzymujemy się na wojskowych check pointach. Nie dziwi nas to – jesteśmy w jednym z najbardziej zapalnych rejonów na świecie, a presja, jaką NATO i ONZ wywierają na Turcję w sprawie kontroli granicy, napływu nielegalnych imigrantów (i terrorystów Państwa Islamskiego) jest ogromna. Około 23-ej, podczas kolejnej rutynowej inspekcji do autobusu wchodzi więcej żołnierzy, niż zazwyczaj. Sprawdzają dokumenty każdego pasażera, bagaże. Wpuszczają do środka dwa duże owczarki niemieckie, zaczynają zrywać wykładzinę z podłogi, sprawdzają sufit w autobusie. Każą nam wysiadać. Nie wiemy, co się dzieje, jest ciemno, jesteśmy na pustkowiu, a w autobusie nikt nie mówi po angielsku. W końcu dowiadujemy się, że ten autobus już nie pojedzie – któryś z pasażerów szmugluje dużą ilość papierosów. Za kilkanaście minut podjeżdża mały busik, który ma nas zabrać do najbliższego miasta, gdzie poczekamy kilka godzin na nowy autobus. Papierosy? O to tyle hałasu?
W południe następnego dnia jesteśmy już w Adanie.

A w Adanie największą atrakcją jest ten piękny meczet

ciepło-zimno

Muszę to zaznaczyć na początku – nie takiej Turcji byliśmy ciekawi, i nie do takiej Turcji chcieliśmy jechać, kiedy kilkanaście miesięcy temu kreśliliśmy sobie plan naszej drogi. Kurorty, złote plaże i ekskluzywne hotele nigdy nas nie interesowały. To ostatnia rzecz, po którą wyruszyliśmy w tę podróż. Jest ładnie, jest słonecznie, nie brakuje supermarketów, żeby uzupełnić zapasy. Morze mieni się wszystkimi odcieniami błękitu, drobne ziarenka piasku pięknie wyglądają w słońcu, a my nie możemy pozbyć się wrażenia, że… nie o to nam chodzi. Gdzie tu jakaś przygoda? Gdzie wyzwanie? Bo po drugiej stronie od tego malowniczego morza piętrzą się hotele – wielkie kolosy z prywatnymi basenami. Jedziemy, jedziemy, a te hotele się nie kończą. Jeden w kształcie zamku, jeden zbyt nowoczesny, tragicznie wkomponowany w tradycyjną zabudowę miasta. Kolejny wygląda jak statek kosmiczny. Perła morza. Sułtan. Wielki błękit. Exclusive coś tam. Z trudem znajdujemy wolny kawałek przestrzeni, żeby wieczorem rozbić namiot. Chowamy się w sadzie cytrynowym, ale nie pozostajemy niezauważeni. W nocy ktoś stoi przy namiocie i mówi coś do nas podniesionym głosem. Budzimy się przestraszeni, otwieramy połę namiotu, a nad nami góruje potężna sylwetka z karabinem w dłoni. Tourists? – pyta. Ok, no problem – uśmiecha się i odchodzi, a nam serce chce wyskoczyć z piersi.

Początki z wybrzeżem nie były dla nas najlepsze, czuliśmy, że sporo nas omija. Że doświadczanie takiej Turcji nie będzie różniło się niczym od wakacji w europejskim kurorcie – tyle, że zamiast hotelu mamy namiot, a drinki z palemką zastępuje najtańsza mineralka. Nic tu po nas – pomyśleliśmy więc sobie i uciekliśmy w góry.

I tak, jak szybko uciekliśmy, tak szybko wróciliśmy z podkulonym ogonem. W Turcji góry są tuż za rogiem, to nie jest żadna wielka wyprawa. Dziesięć kilometrów od wybrzeża, i już jesteś w górach. Ale nie sądziliśmy, że temperatura może spaść aż tak gwałtownie, że ze słonecznego wybrzeża, które opuściliśmy jednego dnia możemy w kilka godzin przenieść się do zimowej, zakopanej w śniegu scenerii. Zima zaskoczyła drogowców? Tego nie wiem, ale nas na pewno.

Już wieczorem zrobiło się bardzo zimno. Ubrałam na siebie trzy kurtki, rozpaliliśmy liche ognisko i ogrzewaliśmy skostniałe dłonie. W nocy obudził nas przeraźliwy mróz. No, tego się nie spodziewaliśmy, przecież wczoraj było grubo powyżej zera. Rano zaczął padać śnieg i padał nieprzerwanie przez następne kilkanaście godzin. Kiedy po kolejnej nocy wszystkie drogi pokryły się lodem, a nam hamulce odmówiły posłuszeństwa zdecydowaliśmy się na odwrót i kilkadziesiąt kilometrów sprowadzaliśmy rowery (tak, sprowadzaliśmy) w dół, do wybrzeża.

Jest takie powiedzonko „w górach jest wszystko, co kocham”. Mnie ono trochę śmieszy, bo nie lubię takiego wymuszonego patosu. Wolę raczej powiedzieć, że w górach jest wszystko, co sprawia nam w podróży największą radość – wąskie dróżki, prawie żadnych samochodów, piękne widoki (świat z góry zawsze wygląda lepiej), pustka, cisza i wolność. Więcej potu na podjazdach (a więcej potu dzisiaj = więcej ciastek jutro), i więcej satysfakcji z jazdy. Dlatego wcale nie chcieliśmy wracać nad morze. Dobrze nam tu, chcemy zostać! – krzyczeliśmy w duchu. W końcu zjechaliśmy, ale postanowiliśmy się dobrze sprzętowo przygotować do zimy.

***

Kilkanaście dni później pozbywamy się części rzeczy, inne wysyłamy paczką do Polski. Robimy miejsce w sakwach, w Decathlonie kupujemy dodatkowe śpiwory, ciepłe buty i grube skarpety z wełny merynosów. Jest lepiej. Strefa komfortu poszerzyła się do -20 stopni w nocy, na razie tyle nam wystarczy. Dalej jest zimno, ale ból istnienia z tego powodu jakby trochę mniejszy.

góry-morze

Ale zanim zaatakuje nas kolejna fala zimna (o czym w następnym poście, chyba) robi się ciepło, naprawdę ciepło. Robi się też pięknie, bo choć postanowiliśmy się trzymać wybrzeża, to udawało nam się unikać tych najbardziej zatłoczonych miejsc, a fakt, że jesteśmy poza sezonem działał tylko na naszą korzyść. I muszę przyznać, że mieliśmy naprawdę dużą frajdę! Skaliste wybrzeże wznoszące się kilkaset metrów do góry, żeby po kilku kilometrach znowu opaść gwałtownie do morza. Strome podjazdy, słońce, zapach sosen i cyprysów – endorfiny buchają z nas, jak oszalałe.

Bo trafił nam się niezły miks – crème de la crème z gór i morza. Nad nami majaczą ośnieżone szczyty, a my wsłuchujemy się w szum fal i wciągamy zapachy sadów mandarynkowych i gajów oliwnych.

Mówi się, że mężczyźni nie rozróżniają odcieni. Jak coś jest niebieskie, to jest niebieskie. Na szczęście jestem kobietą, więc mogę się zachwycać turkusowym, a czasem szafirowym kolorem morza. Momentami, w których błękit zmienia się w nieprzyzwoity wręcz lazur, a kiedy burzowe chmury schodzą niżej – w ciemny granat. Taka Turcja jest w dechę, choć z Turkami kontaktu nie łapiemy. Ot, parę spotkań przy drodze, zdawkowych, standardowych pytań. Czasami serdeczny uśmiech, czy pomarańcze podane przez okna samochodów.

Turcji turystycznej wprawdzie nie uniknęliśmy, ba – na własne życzenie święta spędziliśmy w Alanyi – za jakąś nierealnie śmieszną cenę wynajęliśmy na trzy dni… apartament z prywatną kuchnią, sypialnią i salonem. Ale serio – 12 dolarów za dobę! Choć do Alanyi bardziej pasowałoby określenie „miasto duchów”. Ulice są puste, plaże są puste, hotele są puste i restauracje są puste. Gdzieniegdzie przemykają pary emerytowanych Niemców i Skandynawów, którzy wynajmują tu mieszkania na całą zimę, a poza tym miasto ma zupełnie widmowy charakter. Wyobrażamy sobie, co tu się dzieje w sezonie. Auć, to musi boleć – tak duża ilość hoteli w tak małym miasteczku oznacza, że turystów jest więcej niż Turków. Już widzę, jak jakieś duże biuro podróży wysyła tu masowo swoich klientów, żeby się spiekli latem na raczka. I wszystko, dosłownie wszystko jest podporządkowane gustom bogatych wczasowiczów. W zimie to miasto wygląda jak makieta, z której ktoś pozabierał wszystkie figurki.

A 130 kilometrów za Alanyą jest Antalya – w której korzystamy z warmshowersowej gościny Omara. Choć też turystyczna (jedna z najpopularniejszych miejscowości wypoczynkowych w Turcji), to jednak turystów o tej porze roku jest na tyle mało, że nie mają liczebnej przewagi nad Turkami i wtapiają się w tłum. Miasto żyje normalnie, ma urokliwą, czystą i dobrze zachowaną część zabytkową, spory port i część mieszkalno – biznesową, która nie różni się niczym od swoich odpowiedników w innych dużych miastach. W Antalyi mamy szczęście, bo trafił nam się najcieplejszy, jak dotąd, dzień w Turcji – prawie dwadzieścia stopni. Jak na końcówkę grudnia to całkiem niezły wynik.

To my w końcu w górach jesteśmy, czy nad morzem?

Brama Hadriana, takie tam z II wieku

Azja-Europa

Turcja stoi w rozkroku. Wniosek aplikacyjny o przyjęcie Turcji w poczet państw członkowskich Unii Europejskiej został złożony prawie trzydzieści lat temu. Trzydzieści lat! A negocjacje trwają już od dwunastu. Póki co, droga Turcji do UE wydaje się długa i wyboista. Turcja w dalszym ciągu nie przyznaje się do popełnienia ludobójstwa na Ormianach w początku XX wieku. Nie uznaje państwowości Cypru, czy nie godzi się na większą autonomię Kurdów. Formalnie jest państwem świeckim (co jest kolejnym wymogiem w negocjacjach z UE), jednak prezydenta kraju uznaje się bardziej za zwolennika islamizacji kraju, a sam siebie nazywa „islamistą uszlachetnionym republikańsko”.

Mówimy o Turcji, w której w dużych miastach można się poczuć, jak w każdej zachodniej metropolii, i o Turcji, w której w dalszym ciągu praktykowane są zabójstwa honorowe, porwania i przetrzymywanie kobiet, przymusowe małżeństwa, ograniczanie praw obywatelskich. To Turcja złożona z kontrastów. Jaskrawych barw, bez półśrodków.

Nam o religijności w Turcji przypominają codzienne nawoływania z minaretów. Nie było jeszcze poranka, niezależnie od tego, jak daleko od miast byliśmy, żeby nie budziły nas głosy muezinów. Dla nas to nieodłączna część krajobrazu, który polubiliśmy. Wyznacza nam rytm dnia, i jest chyba jedynym niezmiennym elementem naszej podróży przez Turcję (oprócz wieczornego ryżu z sosem z puszki).

Meczet w Antalyi

Kasia Gądek

Gdybym mogła, zamieszkałabym w kinie. A że nie mogę, to mieszkam w namiocie. Też jest fajnie. A poza tym mam profil na Instagramie, choć nie lubię hashtagów.

4 komentarze

  • Robert pisze:

    Jeśli jesteście jeszcze w Turcji to spróbujcie ryżu baldov z dodatkiem şehriye. Dla mnie to był hit i jest na tyle dobry, że można go ze smakiem jeść bez żadnych dodatków. Nie wiem czy na zachodzie dostaniecie tę potrawę w restauracji, ale na pewno znajdziecie oba składniki w markecie A101.

    Druga sprawa, z granicy irańskiej do Van jechaliście na rowerach? Bo jeszcze kilka m-cy temu w tej części Turcji trwały walki, a w ich wyniku miasto Yuksekova, przez które przejeżdżaliście, zostało w dużej mierze zrujnowane. Nie mieliście problemów z przejazdem, widzieliście jakieś ślady walk i jak służby tureckie reagowały na waszą obecność na tym obszarze?

    Ciepło pozdrawiam.

    • Andrzej Brandt pisze:

      Ryżu z sehriye jeszcze nie jedliśmy. Dzięki za cynk! Może dzisiaj się uda – to nasz ostatni dzień w Stambule.

      A co do Van. Z irańskiej Urmii wzięliśmy autobus do Van i tak też przekroczyliśmy granicę. Ale sama granica to było nic, po stronie tureckiej co kilka kilometrów obsadzone tuzinami uzbrojonych po zęby żołnierzy checkpointy. Na każdym sprawdzanie bagażu, kontrola. Długo to trwało. Irańscy kurdowie, którzy z nami jechali nie byli specjalnie zadowoleni – było widać, jak żołnierze tureccy sprawdzają ich „nieco” dokładniej. Nawet wzięli dwóch starszych panów na przesłuchanie – coś w papierach im się nie zgadzało. Sama Yusekova sprawiała wrażenie miasta na wpół wymarłego, choć busiki, taksówki, etc – wszystko śmiga. Ale napięcie jest bardzo, bardzo wyczuwalne.

  • Hej! Odwroty są trudne, ale to też mówi, że potraficie sobie powiedzieć dość – a na to przecież hart ducha trzeba mieć. W sumie byłbym zdziwiony, gdybyście powiedzieli, że nie było warto się tam w góry pchnąć, nawet za cenę powrotu na tarczy :). A teraz czekam(y) na kolejny odcinek, ten o DRUGIEJ fali zimna. Mam nadzieję, że nie marzniecie z nowymi zapasami ciuchów. Powodzenia i pozdrowienia! Hubert.

Leave a Reply