Indie nie miały nas już niczym zaskoczyć. Z Imphalu do Moreh – miejscowości granicznej z Birmą jest sto dziesięć kilometrów przez góry. A, co tam – myślimy sobie – zrobimy to na raz, nie będziemy się rozdrabniać, a nadrobiony dzień przeznaczymy na wylegiwanie się w jakimś fajnym hoteliku. Bo musicie wiedzieć, że trochę się starzejemy. Cztery lata temu, kiedy podróżowaliśmy przez Azję, to grzyb na ścianie, karaluchy w łóżku czy pająki wyskakujące z łazienki nie robiły na nas zbyt dużego wrażenia. Ważne, że pokój był za 4 dolary. Teraz trochę nam się zwiększyły wymagania – wolimy dopłacić kilkaset rupii, żeby dostać pokoik z łazienka czy działającym wiatrakiem (bez wiatraka noce to męczarnia). Karaluchy spoko, ale nie więcej niż kilka, a jak grzyb, to może nie aż tak bardzo rzucający się w oczy.
No więc mieliśmy nadzieję na przytulny hotelik i naładowanie baterii przed kolejnym krajem. Plan był prosty – pyknąć szybko tę stówę i dojechać do Moreh po południu, wziąć prysznic, pooglądać telewizję, powłóczyć się po mieście, popodjadać trochę. A ta stówa to złomotała nas doszczętnie. Długie godziny mozolnego zdobywania wysokości, niekończący się podjazd, upał, wilgotność i parzące słońce spowolniły nas do tego stopnia, że kilkanaście ostatnich kilometrów jechaliśmy po ciemku, intuicyjnie chyba tylko omijając liczne dziury na drodze. O przyjemnym miejscu do spania też mogliśmy zapomnieć. Owszem, hoteli jest bardzo dużo, ale większość to mordownie. Naprawdę, bardzo chętnie rozbilibyśmy gdzieś namiot, ale w Indiach jest o to bardzo ciężko – raz, że o dogodne miejsce trudno, dwa, że co noc szaleją gwałtowne burze z gradem. No to wybraliśmy jedną z mordowni, za to z przemiłym i bardzo pomocnym właścicielem, który jak sam opowiadał – gości u siebie sporo rowerzystów (a ciekawostka jest taka, że od Australii nie spotkaliśmy na drodze ani jednego skawiarza!).
Myśleliśmy nawet, żeby zrezygnować z ostatniego dnia wolnego w Indiach i przekroczyć granicę dzień wcześniej. Wstajemy rano, z żołądkami przyklejonymi do kręgosłupa (wieczorem nie mieliśmy siły zjeść kolacji, więc organizm domagał się sporej dawki energii), wychodzimy na główną ulicę w mieście, a tu…cisza. Wszystko pozamykane – knajpy, hoteliki, stragany, sklepy. Co się dzieje? Gdzie są wszyscy? Przeszliśmy całe miasto w poszukiwaniu jedzenia i udało nam się dostać tylko trochę słodyczy i po szklaneczce czaju. Wracając w pochmurnym nastroju (nie od dziś wiadomo, że jak człowiek głodny, to zły) do hotelu nieoczekiwanie wpadliśmy w sam środek widowiskowego misterium.
Najpierw usłyszeliśmy dźwięk instrumentów, potem puszczane na cały regulator śpiewy modlitewne. I zaraz wyłonił się barwny pochód przemierzający ulice miasta. Na czele pochodu czwórka chłopaków niosąca na swoich barkach ołtarze z wizerunkami bogów. Dwoje dzieciaków miało poprzebijane wargi, języki i policzki. Wywijali tymi ołtarzami w tańcu i widać było, że sprawia im to ogromny wysiłek. Chłopców otaczali mężczyźni wykrzykujący modlitwy, a na końcu szła barwna procesja kobiet z darami do świątyni. Jeden z przewodników pochodu ruchem ręki zachęcił nas do dołączenia do tłumu. Nie trzeba nas było namawiać.
Uczestniczyliśmy już w kliku procesjach, przyglądaliśmy się paru obrzędom, ale w tej ceremonii było coś wyjątkowego. To jest tak, kiedy człowiek Zachodu, który już dawno wyzbył się ze swojego życia pierwiastka metafizycznego, czy – nazwijmy go prościej – boskiego, nagle zostaje skonfrontowany z najbardziej żarliwym i namacalnym przejawem duchowości. Z czymś, co w swoim zracjonalizowanym świecie już dawno zatracił. No więc gapimy się na ten frenetyczny, ekstatyczny taniec, na wykrzykiwane słowa modlitw, którego sensu nie jesteśmy w stanie pojąć, na emocje malujące się na twarzach i wiemy, że stoimy w obliczu czegoś wielkiego.
Docieramy do świątyni, i tam zaczyna się najlepsze. Najpierw wyciąganie chłopakom długich igieł (no dobra, to nie były igły, to było coś większego i cięższego) z ust i policzków – dla mnie to było za wiele, odwróciłam wzrok, za to Andrzej z aparatem podzszedł bardzo blisko (zachęcany zresztą przez ojca jednego z chłopaków). Pierwsze, co nas zdziwiło – z otwartych ran nie sączyła się krew. Hmm. Potem zostaliśmy poczęstowani sokiem z pigwy. Jeden kubeczek, drugi kubeczek. Brother, sister, do you want some juice? Pewnie, że chcemy! No to trzeci kubeczek, czwarty kubeczek. Trochę już mamy dość, ale kolejne osoby dolewają nam z wielkiej balii (tak, balii). A nam ciężko odmówić, że już, że dziękujemy. I podchodzą, witają się, że to miłe, że tu jesteśmy i że to dla nich duża przyjemność. Biorą dwa krzesła i sadzają nas na środku. Trochę nam głupio, bo się wszyscy patrzą na nas, a przecież kilka metrów dalej odbywa się ceremonia, i to ona powinna skupić ich uwagę. Zaraz podbiegają dzieciaki i nieśmiało wyciągają ręce w geście powitania. „Ka-a-sha” – próbuje powtórzyć moje imię jedenastoletnia dziewczynka – „mogę mówić do ciebie ciociu?”. Trzeba przyznać, że dzieci są tu naprawdę urocze.
A potem zostajemy zaproszeni na wspólny obiad – klasyczne thali z ryżem. I pierwszy raz mieliśmy okazję jeść dłońmi, bo nam jakoś niezręcznie było prosić o łyżkę, kiedy i tak dostaliśmy tego dnia dużo więcej, niż oczekiwaliśmy.
Tak, Indie pożegnały nas w mistrzowskim stylu.
W jeden dzień ten odcinek! Szacun. Nam zeszło około półtora dnia. Życzymy dobrej pogody w Birmie. Nacieszcie się tamtejszymi uśmiechami
Birma nas zachwyca, ale pogoda morduje!:)