Skip to main content

Czajownia. Nasza oaza, ratunek, zbawienie. Kilkanaście plastikowych krzesełek, plastikowy stół. I herbata. Zielona, leciutka taka, w plastikowym termosie, zalewana już dziś wielokrotnie, na tych samych liściach, ale nam to nie przeszkadza. Pani w dostojnym htaminie – damskiej wersji lunghi, czyli potężnego kawałka materiału, którym się przepasają Birmańczycy – jak trzeba, to zawsze doleje wrzątku. Nawet jak nie trzeba. Na stoliku dwie miseczki do herbaty, ceramiczne, niewielkie, więc trzeba co rusz dolewać. Dolewamy błyskawicznie, raz za razem, bo pustoszy nas ten upał, a na upał nie ma nic lepszego niż cieńka zielona herbata. Dlatego póki są czajownie, póty jedzie się do przodu. Kochamy czajownie.

Czajowniom wiele zawdzięczamy. Spędziliśmy w nich jakąś połowę czasu w trakcie trzech tygodni w tym kraju. Bo jest tak. Śniadanie jemy w czajowniach. Ryżowy makaron z posypkami i przyprawami, zalany czymś na kształt bulionu. Micha takiego cudu za jakieś ćwierć dolara. Jemy do oporu. Herbata, jedna, druga, trzecia. Filiżanka uzupełnia się sama, bo termosik stawiany jest za darmo. Jedziemy. Około dziewiątej rano upał smaży już niemiłosiernie, więc uciekamy w zacienione poddasze kolejnej czajowni. Napitki – herbata na zmianę z wodą, kawa, cola i wszystko co mają w lodówkach. Siedzimy, nie jedziemy, ale pot leje się z nas gęsto. Znowu na rower. O 12 słońce w zenicie daje nam ostatnią szansę na znalezienie schronienia. Znowu czajownia. Jemy, pijemy, jemy, czasami nawet zasypiamy.

Siedzi się, rozmawia, niespiesznie pali cheroota, żuje betel albo po prostu przeczekuje. Myanmarska czajownia

Siedzi się, rozmawia, niespiesznie pali cheroota, żuje betel albo po prostu przeczekuje. Myanmarska czajownia

Upał morzy każdego

Upał morzy każdego

IMG_1633-4

Najgorętszy dzień - 46 stopni i potężna zwała. Tego dnia złapał nas udar

Najgorętszy dzień – 46 stopni i potężna zwała. Tego dnia złapał nas udar

Skwar nagina wtedy rzeczywistość. Wszystko dookoła faluje, z ulic znikają ludzie, a czas staje w miejscu. Rozprężenie. Przerwa. Szef jednej z czajowni, opasły birmańczyk, który jeszcze przed momentem biegał ze sprawunkami dookoła, uwijał się z dostawami, rozładowywał lód, teraz nerwowo kręci się na ławce w sjestowej drzemce. Jego żona też odpada i z ręką opartą o blat zapada w sen. Słońce pustoszy ulice, ale nawet w cieniu jest ciężko. Obciekamy potem i zastanawiamy się, raz za razem, jak to jest, że Birmańczycy, choć okutani dzianinami od góry do dołu, nie pocą się w zasadzie wcale?

Czajownie to też domy. W rogu stoją bambusowe maty, skołtunione koce, jakieś poduszki i dużo ubrań. W drugim rogu zwierzęta. A pośrodku kuchnia. Wspólnota losu. Świnie, psy, koty pod stolikiem to normalny widok. Gdy zaraz za miasteczkiem Kalewa w północnym Myanmarze zatrzymujemy się na sjestę, dostajemy michę ryżu z sosem i warzywami. Swój przydział dostaje też ogromna maciora. My jemy na stole, ona pod.

Chwila w cieniu. Nawet o 17 zdarzało nam się uciekać przed palącym słońcem

Chwila w cieniu. Nawet o 17 zdarzało nam się uciekać przed palącym słońcem

Senna czajownia gdzieś w północnym Myanmarze. Szefowa podała nam poduszeczki po czym sama legnęła się na bambusową matę

Senna czajownia gdzieś w północnym Myanmarze. Szefowa podała nam poduszeczki po czym sama legnęła się na bambusową matę

Dziki nocleg. Jeden z wielu, bo ceny hoteli odstraszają

Dziki nocleg. Jeden z wielu, bo ceny hoteli odstraszają

Mynamar zapamiętamy przez pryzmat czajowni, miejsc między miejscami. Między miastami, atrakcjami w stylu Baganu czy Yangoonu. To tu jechało się nam najlepiej, to tu – spędzając siłą rzeczy wiele godzin – zlewaliśmy się z tłem, niwelowaliśmy różnicę kultur i mogliśmy obserwować, uczestniczyć w życiu tych miejsc. Stara prawda, że nie chodzi o cel, a o podróż, choć jest wyświechtanym frazesem, znowu w rowerowej podróży ukazuje się jako wartość nadrzędna. Jak wtedy, gdy w południe zjechaliśmy do świątyni.

Pozłocona, prawie trzymetrowa sylwetka Buddy miga choinkowymi światełkami. Wszystko się skrzy, błyszczy, mruga, oślepia. Ilekroć wchodzimy do jednej z tysięcy świątyń buddyjskich, tylekroć barokowy przepych tych przestrzeni mocno nas
przytłacza, onieśmiela. Uczucie dyskomfortowej nieprzystawalności do miejsca znoszą miejscowi. Ktoś leży pod kolumienką z głową podpartą gazetą i nerwowo przekręca się podczas drzemki. Jeszcze ktoś wsuwa arbuza z mango, popija colą i wesoło gaworzy z rodziną. Siadamy, a za moment leżymy. Karimaty rozłożone na ceramicznej posadzce, od której czuć delikatny chłód. W przepastnych wnętrzach momentami czuć powiew wiatru. Na zewnątrz żar, ale tu nawet przestajemy się na moment pocić. Gdy zapadam w krótki sen, popełniam głupią gafę, nogami obracam się w stronę jednego z posągów Buddy. Opiekun świątyni szybko podbiega i prostuje moje położenie. No tak, stopami w stronę Buddy to trochę tak, jakby jeść posiłek w ramadanie lewą ręką. Duże faux pas.

Jedna ze świątyń, w której spędziliśmy noc. W skali widzianych przez nas świątyń ta jest lilipucia

Jedna ze świątyń, w której spędziliśmy noc. W skali widzianych przez nas świątyń ta jest lilipucia

Zbawienny cień świątyni. Nie tylko my uciekamy przed słońcem w takie miejsca

Zbawienny cień świątyni. Nie tylko my uciekamy przed słońcem w takie miejsca

Typowy obrazek z drogi w Myanmarze. Nie dzieje się wiele

Typowy obrazek z drogi w Myanmarze. Nie dzieje się wiele

IMG_1865-2

IMG_1571-12

IMG_2313-2

Tak przed upałem ratują się sami mieszkańcy - niemal każda posesja wystawia gliniane wazy z wodą. Jest cały dzień chłodna. Ratowała nam skórę wiele razy

Tak przed upałem ratują się sami mieszkańcy – niemal każda posesja wystawia gliniane wazy z wodą. Jest cały dzień chłodna. Ratowała nam skórę wiele razy

Codzienność, do której nawykliśmy to też smród i plwociny. Smród cherootów – skromnych i tanich cygar wyrabianych z liści, które palą wszyscy i wszędzie. I plwocin po betelu, bo betel żuje i ciućka się w Myanmarze tak powszechnie, jak pija się wodę. Zazwyczaj robi się to razem. Zawiniątko z tytoniem, mlekiem wapiennym i przyprawowymi dodatkami wkłada się między zęby i policzek. Ślina po kilku minutach przybiera krwisty kolor. Wtedy bierze się łyk wody, przepłukuje usta i puszcza w ziemię gęstą plwocinę. Jakby ktoś dał delikwentowi w mordę i ten stracił kilka zębów. Drugie przepłukanie, druga mela ląduję w ziemi i po wszystkim. Kolejne zawiniątko betelu ląduje w dziąsłach.

Drobne zdarzenia, drobne historie. Drobnica w tym Myanmarze. Żadnych spektakularnych widoków, onieśmielających atrakcji, ekstremalnych przygód. Codzienność. Zwyczajność. Taki właśnie Myanmar nas zachwycił.

IMG_2616-2

IMG_2418-2

IMG_2401-2

Thanaka, czyli maź z kory. Doskonale zabezpiecza przed słońcem

Thanaka, czyli maź z kory. Doskonale zabezpiecza przed słońcem

Andrzej Brandt

Pasjonat długich włóczęg rowerowych, wielodniowych trekkingów i mikroprzygód. Nie preferuje żadnej dysycpliny , dlatego sporadycznie bawi się w sport, biega uliczne maratony i górskie ultra. Lubi chipsy o smaku zielonej cebulki, herbatę w schronisku i żelki na szczycie.

One Comment

  • Hubert pisze:

    Hej! To o tym gorącu u mnie ostatnio pisałeś… Teraz brzmi to jak jakieś odległe wspomnienie, ale zdjęcia i opis pomogły mi to sobie wyobrazić. Wasze miny mówią wszystko 😀 Trzymajcie się w tych upałach, na herbacie i w świątyniach.

    A to jak to jest z tym spaniem na dziko w Myanmarze? Słyszałem z pierwszej ręki, jak kumpla – mimo choroby – policja przymusiła do dalszej jazdy do odległego o 20 km miasteczka z hotelem, mimo że już zupełnie nie miał siły. Miał pecha, czy Wam się po prostu udawało?

    Pozdro!

Leave a Reply