Outback robi nas w konia. Serio. Ordynarnie sobie z nami pogrywa.
Odnoszę bowiem wrażenie, że stoimy w miejscu, mimo że jedziemy. Ma to sens? No nie, ale posłuchajcie.
Trzysta, czterysta, pięćset, siedemset, tysiąc kilometrów. Mijają, choć jedynym tego potwierdzeniem zdaje się być licznik puchnący dziennie o grubo ponad setkę. Dookoła zaś nie zmienia się nic, a ja mam wrażenie jakbym usiadł na gigantycznym rowerowym trenażerze. Takim z dalekiej, wirtualnej przyszłości. Pod kołami prosta na zabój strzała asfaltu, dookoła zaś niezmiennie busz albo trawy. Busz albo trawy. Busz albo trawy. Nad głową wielki błękit i słońce. Masywna solarowa żarówa, która smaży odkrytą skórę jak rozpalony kawał żelaza. Busz albo trawy. Słońce. Busz albo trawy. Cholera, coś się musiało zaciąć w tej australijskiej maszynce.
Fizycznie jest znośnie. Po prostu zarzuciliśmy lamenty, uskarżanie się i sowite wiązanki pod adresem aury i tego miejsca. Zaakceptowaliśmy rzeczywistość. Organizm zrozumiał – na nic bunty i permanentny dyskomfort, trzeba z tym żyć, trzeba jechać dalej. To nie tu jest problem.
Problem leży w głowie. Mówi się, że “głowa umiera ostatnia”, że w momentach fizycznego kryzysu źródłem mocy ma być właśnie umysł, głowa, która ma poruszać nogami do przodu. W kontrze do tego dość wyświechtanego frazesu obserwuję, że mentalnie ta zabawa w przejazd przez outback w środku australijskiego lata trochę mnie przerasta. To obcy, nieznany mi stan.
Wykańczają długie, montonne proste. Dochodzą nawet do 40 kilometrów, bez najdrobniejszego odchyłu. Całego dystansu, rzecz jasna, nie widać, bo teren delikatnie wznosi się i opada. Horyzont i nitka falującego w upale asfaltu nikną gdzieś w cholerę daleko. Wzrok gładko ślizga się po tej pustce, a ja – by nie zejść z nudów – cuduję. Liczę, na ten przykład, kopczyki termitów bogato upstrzające pobocze. Nie nadążam. Gubię się. Zaczynam od nowa. I tak na okrągło. Na zmianę ze slalomem na lini pobocza. Albo znowu liczeniem trucheł kangurów. Też jest ich sporo. Któregoś dnia wyciągam czytnik, kładę na torbie na kierownicy i czytam. Byleby zaczepiony wzrokiem gdzieś wcześniej punkcik na horyzoncie się przybliżął, by go minąć.
Nuda. Żadna tam wielka przygoda.
Ta droga gdzieś jednak prowadzi
-mówią kierowcy road trainów, drogowych pociągów, masywnych potworów utrzymujących te ledwie zamieszkane na setki kilometrów terytoria. O tej porze roku drogi są ich. Gonią z północy na południe, ze wschodu na zachód, z setkami sztuk piekielnie drogiego bydła, na które czekają nuworysze wschodzących azjatyckich tygrysów, z miedzią, cynkiem, węglem, paliwem i połową tablicy Mendelejewa – wszystko na eksport, wszystko do pieca wzrostu gospodarczego Chin, Indii, Malezji. Za kierownicami grubsi, chętni do rozmowy, mili panowie. Z pozoru, bo to robota twardzieli. Ich nasz widok nie dziwi. Widzą takich jak my bardzo często. No i najważniejsze – oni już tam byli. Katherine, Darwin – dojechali, widzieli, byli. Ja im wierzę. Więc ta droga gdzieś jednak prowadzi. Jednak się gdzieś kończy. – Jesteście porąbani. Ale dacie sobie radę – mówi gość, który wiezie na czterech przyczepach 143 tony cynku. Ma wąsa, ciemne okulary i akcent, przez który prawie go nie rozumiem. Dodaje: – Tylko woda. Bierzcie w cholerę wody i w razie potrzeby machajcie do ciężarówek. Pomogą.
Tropikalny krok milowy
Rytm jazdy od czasu wyjazdu z Mount Isa wyznaczają przydrożne zajazdy dla ciężarówek. Jest ich kilka, w odległości paru dni od siebie. Tam pod przepastnymi zacienionymi tarasami odżywamy. Bez umiaru wlewamy w siebie chłodnej wody. I cieszymy się z cienia. Zaledwie kilka stopni mniej, niż na słonecznym ukropie, ale nawet tyle robi gigantyczną różnicę.
Zajazdy to nasze kroki milowe, punkty odniesienia. Ta prosta strategia małych kroków ma odwrócić nasze głowy od trudnego do ogarnięcia dystansu do Darwin. Wszak 250, 300 kilometrów brzmi lepiej, niż 1600, prawda? W teorii tak, bo jedziemy w krótszej perspektywie czasowej, ale w myślach i tak ucieka się do tego mitycznego Darwin.
Realny krok milowy przychodzi dopiero z gruntowną zmianą krajobrazu. Wyschnięty, wietrzny i piaszczysty outback zamienił się gdzieś w okolicach małej aborygeńskiej osady Elliott w tropikalną, gestą zieleń. Na poboczach nitki Stuart Highway wyrosły drzewa i gęsta, trudna do przeniknięcia ściana wysokich traw i krzewów. Droga zaczyna kluczyć między licznymi tu rozlewiskami rzek, bagnami i mikrymi masywami górskimi. Słupek rtęci już nie przekracza 40 stopni, ale rośnie wilgotność. Powietrze jest gęste, stoi w miejscu i można je dosłownie chwycić w ręce.
Elliott, czyli aborygeni i Australia
Napotkani na drodze biali Australijczycy nie szczędzą rasistowskich obelg. – Pamiętajcie. Przez Elliott przejeżdżajcie na pełnym gazie. Nie zatrzymujcie się. Z nikim nie rozmawiajcie. Aborygeni pewnikiem będą chcieli was okraść.Tylko to potrafią – mówi starsza, siwa mieszkanka Newcastle. Inni dodają: – To zapomniane przez Boga miasteczko. Nic dobrego was tam nie spotka.
Że nas okradną, że pobiją, że stracimy cały sprzęt, że nie daj boże jeszcze coś gorszego. Rzecz jasna, nic takiego się nie dzieje. Elliott, niewielka aborygeńska osada położona wzdłuż Stuart Highway, to po prostu przygnębiający i smutny obrazek wszystkich problemów, które składają się na skomplikowane relacje rdzennej ludności z białymi “najeźdzcami”.
Stajemy przy stacji benzynowej. W sklepie za ladą stoi biały właściciel. Trzy kamery śledzą niewielkie wnętrze. Na drzwiach mnóstwo ostrzeżeń. Na zewnątrz, w cieniu rozłożystych eukaliptusów siedzi kilkudziesięciu Aborygenów. Mieszkają w zdezelowanych państwowych domach, duża część z nich nie pracuje i – co widoczne na pierwszy rzut oka – alkohol i narkotyki przeżerają społeczność od środka.
Odpoczywamy nieopodal. Domy, do których przesiedlano Aborygenów kilkanaście lat temu dziś niemalże stopiły się z otaczającym buszem – wnętrze rozlewa się w postaci śmieci, gratów, części samochodowych na podwórze. Płot z blachy falistej kładzie się na ziemię, a wraz z nim leżą upici poprzednim wieczorem Aborygeni.
Po dwóch godzinach odpoczynku wsiadamy na rowery. O co chodzi? O to, że kultura licząca 60 tysięcy lat poszła w drzazgi dwieście lat temu, gdy James Cook dobił statkiem w okolicach Sydney i przyprowadził na kontynent “cywilizację”. Tak mówią jedni. Drudzy, że Australia żyje wreszcie swoim wielkim potencjałem, a rdzenni nie nadążają i nie chcą się adaptować. Jedni i drudzy próbują dojść do sensownego kompromisu od dekad. Faktem jest, że Aborygeni w swej większości okupują najniższe warstwy społeczne Australii, że stają się trwale uzależenieni od pomocy społecznej, i że pod względem edukacji, zdrowia, perspektyw są głęboko w tyle za białą społecznością. Choć to wciąż tylko wycinek beznadziejnie skomplikowanej sytuacji.
Mokra końcówka
Tropki zmieniają wszystko. Nie jest problemem brak wody, ale jej nadmiar. Wet season, czyli pora deszczowa podmywa tysiące hektarów przynosząc życie. Dla nas okres wożenia w sakwie po 20 litrów na głowę właśnie się skończył. Pozbywamy się zbędnych butli. Kąpiemy się w naturalnych źródłach w Matarance. W Parku Narodowym Litchfield spędzamy długie godziny w otwartych “skalnych basenach” i pod wodospadami. Nic nam więcej nie trzeba.
Mokra pora na sam koniec przejazdu przez Litchfield daje nam do wiwatu. Rzeka Finnis, jedna z większych w rejonie, wylewa i most staje się nieprzejezdny. A tam gdzie są duże rzeki, tam są i krokodyle. To jak, przejeżdżamy? – No pewnie. Woda jest tylko do kolan – mówi Kasia. Bez strachu, luźno. Oponuję. – No a krokodyle? Przecież na bank tu są – odpowiadam, bo przecież cykam się jak cholera. Od dwóch dni jedziemy przez park narodowy, który na każdym kroku przypomina nam o tym, że tam gdzie woda, tam i krokodyle. Że są i w uśmiercaniu ludzi są dosyć sprawne. Kasia spogląda w błotnisty odcień rzeki i z luzem w głosie mówi, że ona by szła. Przejście przez rzekę radykalnie skraca naszą trasę. Nawrót oznacza grubo ponad 100 km nadłożonej drogi i powrót po własnych śladach. Ostatecznie odpuszczamy, a w zasadzie ja odpuszczam. Odwracam rower i idę. Toczymy z tego powodu gigantyczną batalię. Kłócimy się ostro. Stchórzyłeś – mówi Kasia, ale ja znajduję sprzymierzeńca w strażniku parku, którego spotykamy kilkanaście kilometrów od rzeki. – Przejście tej rzeki byłoby głupotą. Regularnie widujemy w okolicach zalanego mostu krokodyle – mówi młody gość, na którego barkach spoczywa otworzenie rzeki do przejścia i utrzymanie turystów z dala od krokodyli. Z Kasią godzi nas, jak zwykle zresztą, jedzenie. Wieczorny makaron, na pełnym fizycznym wypluciu i w asyście miliarda komarów, to doświadczenie na wskroś jednoczące. Wiem, co mówię.
Gdzieś w Litchfield dochodzi do nas, że koniec blisko. Koniec Australii. Mijają trzy miesiące. Trzy bardzo długie, męczące, emocjonujące miesiące. Próbujemy uchwycić ten mijający okres w jakiś zgrabny frazes, ale skala doświadczeń mocno nas przytłacza. Dlatego, gdy dobijamy do Darwin, nie ma eksplozji radości, tych wszystkich pompatycznych momentów, łez w oczach, które – zdawałoby się – są domeną takich chwil. Stoimy milcząco na błotnistej plaży Mindil. Tyle. Koniec Australii. Chodźmy coś zjeść.
Przepiękne zdjęcia, przetrudna droga i przezajmująca lektura
Strasznie przyjemnie się czyta i jeszcze lepiej ogląda:) Ale te pająki… 😀
No drodzy Państwo,
W skali dobrze bądź bardzo dobrze, jest bardzo dobrze!
Fajne teksty… no ale ich podwaliny jakimi są przygody… jeszcze lepsze ! 🙂
Pozdrawiam
Marcin K.