Skip to main content

W drugiej połowie XIX wieku Francuzi rozpoczęli ekspansję kolonialną na tereny Południowo-Wschodniej Azji, przyłączając kolejno Wietnam, Kambodżę i na końcu Laos (którego Francja była zwierzchnikiem już dużo wcześniej) tworząc tym samym najpierw Unię Indochińską, a potem Indochiny Francuskie. W 1954 roku, po przegranej Francji w I Wojnie Indochińskiej, Laos i kraje z nim sąsiadujące proklamuje niepodległość.

W tym czasie stolicą jest Luang Prabang (do 1975 roku) – architektoniczna perła, do dzisiaj niezmiennie główny cel pielgrzymek i centrum religijne Laosu. Dla turystów – chyba numer jeden na liście „must see”.
Wiecie jak to jest z tymi listami największych atrakcji – zazwyczaj rozczarowują. Bo albo dzikie tłumy, albo „nie tak to sobie wyobrażałam/em” albo „na zdjęciu lepiej to wyglądało”. Oczekiwania szybują wysoko w górę, żeby zaraz z impetem uderzyć w ziemię. Dlatego my staramy się takie miejsca mocno selekcjonować.

Ale Luang Prabang postanowiliśmy nie omijać. Zresztą, no dobra, nawet nie było jak, bo leży na jedynej drodze łączącej Vientiane z chińską granicą.
Mieliśmy zostać tu dwa dni, a zostaliśmy cztery, tak bardzo nam się podobało! To już nawet nie chodzi o to, że pod guest housem (którego byliśmy jedynymi gośćmi – viva, pora deszczowa!) mieliśmy stoisko ze świeżo wyciskanymi sokami i naleśnikami z mango i nutellą. Nie chodzi też o to, że musieliśmy wypocząć, bo od Tajlandii przecież zbytnio się nie forsujemy. Po prostu Luang Prabang ma w sobie tyle uroku, że można spędzać tu całe dnie leniwie sunąc ulicami i przesiadywać w maleńkich kawiarenkach chowając się przed upałem. I nic więcej. To wystarczyło.

Ale zanim dojechaliśmy do Luang Prabang zrobiliśmy mały skok w bok – w stronę wodospadów Tad Sae, odbijając zaledwie kilka kilometrów z głównej drogi. Miało być wielkie wow, skończyło się na cichym westchnieniu i wzruszeniu ramion. Do wodospadów nie ma żadnej przejezdnej drogi, więc trzeba przeprawić się łódką przez rzekę. Kilka dolarów. Zostawić rowery na brzegu i zapłacić „parkingowemu”. Dolar. Zapłacić za bilet wstępu. Pięć dolarów. Zrobić siku. Pół dolara. Kupić wodę mineralną, bo gorąco strasznie. Dwa dolary (dwa dolary!). Widok szumiących wodospadów – bezcenny, za wszystko inne zapłacisz kartą…o, pardon. No nie do końca. To co, to już? Ten ciurkający strumyczek ze skały to ten słynny wodospad? Niby fajnie, bo można popływać, woda jest zimna i orzeźwiająca, ale cała gra jest niewarta świeczki i tych dziesięciu dolarów.

wpis kasia import1

Oto i one. Wodospady Tad Sae. Obrazek może i ładny, ale spodziewaliśmy się czegoś więcej.

Oto i one. Wodospady Tad Sae. Obrazek może i ładny, ale spodziewaliśmy się czegoś więcej.

IMG_7083

Nic nie robić, nie mieć zmartwień

„Jak w Prowansji” – mówi z tonem znawcy Andrzej, kiedy wyruszamy w pierwszy wieczorny spacer nad Mekongiem. „Noo” – przytakuję, choć ani on ani ja nigdy w Prowansji nie byliśmy. Ale gdyby ktoś spytał nas, jak wyobrażamy sobie małe klimatyczne francuskie miasteczka, to chyba właśnie tak. W Luang Prabang widać bardzo wyraźnie naleciałości kolonizatorskie w architekturze, wzdłuż ulic stoją domy z drewnianymi okiennicami, które oplata bluszcz fantazyjnym zawijasem. Każdy jeden ładniejszy od poprzedniego. Zielono, sielankowo i aż nierealnie.
Luang Prabang w 1995 roku zostaje wpisany na Światową Listę Dziedzictwa UNESCO. Komisja docenia bogactwo architektoniczne byłej stolicy, która łączy dziewiętnastowieczną tradycyjną zabudowę laotańską z europejskimi wpływami z XX wieku. My też doceniamy, approved!

Widok na miasto ze wzgórza Phousi

Widok na miasto ze wzgórza Phousi

IMG_7136

IMG_7349

wpis kasia import (2)

IMG_7242

Tutaj nikt się nie spieszy, a przynajmniej nie sprawia takiego wrażenia. Kierowcy tuk tuków chętnie korzystają z popołudniowej sjesty ucinając sobie drzemki, kelnerzy są bardziej zainteresowani ekranami swoich smartfonów niż klientami w restauracji, sklepikarze przesiadują na plastikowych krzesełkach przed lokalami, wstając tylko wtedy, kiedy jest to naprawdę konieczne. Czas płynie tu wolno, a nam to bardzo odpowiadało.

IMG_4827-2

IMG_7233

Tuk tuk, sir? Good price, very cheap!

Tuk tuk, sir? Good price, very cheap!

IMG_7333

IMG_7236

wpis kasia import (3)

Nad pięknym, modrym Mekongiem

Nad pięknym, modrym Mekongiem

IMG_7248 (2)

IMG_7156

Wieczorami miasto ożywa. Rozstawiane są stragany z pamiątkami (naprawdę ładnymi!), stoiska z jedzeniem i sokami. Robi się tłoczno!

Wieczorami miasto ożywa. Rozstawiane są stragany z pamiątkami (naprawdę ładnymi!), stoiska z jedzeniem i sokami. Robi się tłoczno!

Napisanie, że Luang Prabang jest w jakiś sposób reprezentatywny dla Laosu byłoby oczywiście wierutną bzdurą. To miasto żyje z turystyki i żyje dla turystyki. Prawdziwe życie toczy się gdzie indziej. Tutaj nie widać, że ponad 20% Laotańczyków żyje poniżej granicy ubóstwa, a 1/3 jest niepiśmienna. Laos, choć prognozy na przyszłość są optymistyczne, jest nadal jednym z najsłabiej rozwiniętych krajów świata (w rankingu United Nations Development Programme zajmuje 138 miejsce na 186 państw).

Świątynie. Złoto i miliony monet

Jeśli myślicie, że podczas naszego pobytu w Luang Prabang tylko siedzieliśmy i jedliśmy francuskie bagietki popijając kawą, to jesteście w błędzie. Nie ukrywamy, że było to naszą główną atrakcją, ale zaliczyliśmy też kilka spacerów z cyklu „nie spać, zwiedzać!”. Jeden z nich zaprowadził nas do świątyni Wat Xieng Thong.
Do Luang Prabang i jego kompleksu ponad trzydziestu świątyń rokrocznie ciągną tłumy pielgrzymów. Nam starczyło sił na jedną, bo od jakiegoś czasu czujemy już przesyt architekturą sakralną. Świątynie w Laosie, choć różnią się od tych, które widywaliśmy wcześniej w Birmie – przede wszystkim dzięki podwójnym łukowatym dachom, to niezmienna pozostaje w nich obfitość zdobień, złoceń, malowideł i mozaik na ścianach. Naprawdę bije od niej blask, tu nie ma miejsca na subtelności. Nie bez powodu Laotańczycy nazywają Luang Prabang perłą w koronie.

IMG_7215

IMG_7275

wpis kasia import3

IMG_7278

Religijność w wydaniu popkulturowym. Pomachaj sobie mnichem.

Religijność w wydaniu popkulturowym. Pomachaj sobie mnichem.

Rozliczanie z przeszłością

Między 1964 a 1973 rokiem, w trakcie trwania Wojny Wietnamskiej na Laos zrzucono ponad 260 milionów bomb, z czego 30% nie wybuchło. Szacuje się, że do dziś w laotańskiej ziemi jest zakopanych około 70 milionów niewybuchów, co czyni z Laosu najbardziej zaminowany kraj świata. Przez kilka lat Stany Zjednoczone zrzucały na Laos bombę co 8 minut! Dzisiaj prawie codziennie jedna osoba traci życie z powodu niekontrolowanych wybuchów – w ostatnich latach stanowi to 40% wszystkich tragicznych zgonów. Te porażające statystyki przywitały nas w UXO Lao Visitors Centre, czyli centrum narodowego programu na rzecz rozbrajania niewybuchów.
Oprócz statystyk są też zdjęcia. Brutalne, bardzo dosadne. Kilkuletnie dziecko ze zniekształconą od odłamka bomby twarzą. Mężczyzna z urwaną nogą. Osierocone dziewczynki. Te obrazy nie pasują zupełnie do idyllicznego charakteru miasta, więc i ilość odwiedzających muzeum nie jest zbyt duża. Ot, kilku obcokrajowców dziennie, nie więcej.
Bomby stały się dzisiaj nieodłącznym elementem krajobrazu, a Laotańczycy nauczyli się wykorzystywać pozostałości po niewybuchach – robiąc z nich łyżki, talerze, donice, a nawet łodzie. Na wieczornym targu w Luang Prabang można za kilka dolarów kupić biżuterię i breloki, które mieszkańcy zaminowanych wiosek tworzą z metalu po bombach.

Mapa z zaznaczonymi potencjalnie niebezpiecznymi obszarami

Mapa z zaznaczonymi potencjalnie niebezpiecznymi obszarami

wpis kasia import6

wpis kasia import7

IMG_7382

wpis kasia import

Kasia Gądek

Gdybym mogła, zamieszkałabym w kinie. A że nie mogę, to mieszkam w namiocie. Też jest fajnie. A poza tym mam profil na Instagramie, choć nie lubię hashtagów.

Leave a Reply