Indie są ciężkie do ogarnięcia. I to nie tylko w sensie geograficznym, nie tylko w sensie demograficznym, ale są nieogarnialne w wielu innych sferach – obyczajowej, politycznej, społecznej. Ile razy łapaliśmy się za głowę starając się racjonalnie wytłumaczyć zachowania niektórych Hindusów. Teraz wiemy, że to nie ma sensu. Mam wrażenie, że żeby nauczyć się tego kraju choć odrobinę, trzeba tu spędzić co najmniej kilka lat, wsiąkając nieco głębiej. A i tak starczyłoby zaledwie na liźnięcie subkontynentu. Poza tym pierwsze zetknięcie z Indiami jest jak dostanie obuchem w łeb. Dosyć boli i może zamroczyć.
My, cztery lata temu, w Indiach spędziliśmy ponad dwa miesiące, więc teraz to zderzenie z tutejszą rzeczywistością nie było tak gwałtowne. Pierwszego dnia, zaraz po przekroczeniu granicy z Nepalem trafiliśmy do Siliguri, miasta które w zasadzie nie wyróżnia się niczym, ale doskonale oddaje specyfikę wszystkich miast w Indiach – hałas, chaos, tłum, smród kanalizacji i mnóstwo śmieci na ulicach. Huczące z głośników modlitwy, panowie popijający czaj na przydrożnych straganach, kobiety handlujące warzywami i pomarańczowymi marigoldami. I na dokładkę dostojnie przechadzające się krowy.
Jeden dzień w tym prawie milionowym mieście zmęczył nas na tyle, że szybko uciekliśmy w góry. Bo dla mnie jak Indie, to tylko w górach.
Długi, ponad pięćdziesięciokilometrowy podjazd i wznieśliśmy się dwa tysiące metrów nad poziom morza – do Darjeeling, stolicy herbaty i celu turystycznych wypadów indyjskiej klasy średniej (a w czasach brytyjskiego kolonializmu to właśnie tu chronili się Anglicy przed upałami, silne tego wpływy widać zresztą np. w architekturze miasta). Ale co to była za droga! Najpierw stromymi agrafkami, potem malowniczym wężykiem wzdłuż historycznej linii kolejki wąskotorowej. Uda poczuły i płuca poczuły, że znowu jesteśmy w górach. Temperatura spadła o dwadzieścia stopni (jak dobrze!), a my umościliśmy się w małym hoteliku. Miały być spektakularne widoki na ośmiotysięczny szczyt, jednak całe miasto spowite było w chmurach. Spacerowaliśmy leniwie po wąskich uliczkach wdychając klimat tego postkolonialnego miasteczka. Co jakiś czas musimy się zresetować, a Darjeeling jest do tego idealnym miejscem.
Wyobraźcie sobie teraz drogę w Indiach, nawet tę poboczną – samochody, cieżarówki, jeepy, autobusy, motory, jeszcze więcej motorów; jak jest płasko to riksze, motoriksze, riksze rowerowe, rowery. No wszystko. A droga to arena walki. Niby są jakieś zasady bezpiecznego podróżowania, niby co rusz natrafia się na znak 'slow down, life is short’, ale raczej chodzi o to, żeby wyprzedzić kogo się da. A wyjeżdżając z Darjeeling natrafiliśmy na drogę, na której oprócz nas nie było nikogo. Warte wzmianki, bo nie zdarza się zbyt często. Trochę poczuliśmy, jakbyśmy dostali się do innego świata. Droga zanurzona w wilgotnej mgle, gęste kępy paproci, wysokie drzewa, liany, chmury przepływające nisko nad głowami. Umówmy się, niby nic spektakularnego, ale my chcieliśmy sie nasycić i nacieszyć tą drogą i tą chwilą, tym bardziej, że na kilka kolejnych miesięcy zatęsknimy za chłodem.
Kiedy zjechaliśmy na niziny przez dobre kilkaset kilometrów towarzyszyły nam soczyście zielone pola herbaty. Kilka lat temu na jednym portalu podróżniczym zobaczyłam fotoreportaż ze zbiorów herbaty w Indiach. Powiedziałam sobie wtedy 'kiedyś tam pojadę’. I jestem. Fajne uczucie. Zrobiło się gorąco i wilgotno. Nadciąga pora deszczowa, Indie czekają na monsun, a co noc szaleją gwałtowne burze. Jedziemy i obserwujemy jak zmienił się ten kraj na przestrzeni czterech lat. Indie notują bardzo duży wzrost gospodarczy i to widać. Pojawia się coraz więcej kosmopolitycznych knajp, ceny wzrastają (niestety), kobiety zrzucają sari na rzecz jeansów i t-shirtów. Ale to w dużych miastach. Na prowincji czas jakby się zatrzymał. Jedziemy przez Zachodni Bengal i Assam, zupełnie nieturystyczne stany w bliskości Bhutanu i Bangladeszu.
Mijamy głównie wioski i małe miasteczka, nie dzieje się wiele, to jest ten moment w podróży, w którym jedziemy, żeby dojechać. Za tydzień z okładem musimy się zameldować na przejściu granicznym z Birmą. Nie bardzo mamy czas, żeby odbijać w bok, nadkładać drogi. No i chyba nie chcemy. Nie będę ukrywać, że Hindusi potrafią być bardzo męczący, ale na to poskarżymy się w następnym wpisie.
Fantastyczne zdjęcia – dzięki za relację i inspirację 🙂
Cała przyjemność po naszej stronie! Pozdrowienia:)