Przed Przygodnikiem pojechaliśmy na dosyć długo w wysokie góry. I daliśmy ciała.
W 2012 roku rzuciliśmy się z rowerami na splątane konfliktami, napięciami etnicznymi i niejednoznacznymi granicami masywy Pamiru, Karakorum i Himalajów tylko po to, by… popatrzeć na nie z daleka. Najpierw u rogatek Pamiru w Tadżykistanie zatrzymał nas konflikt zbrojny i przemili Panowie w zielonych uniformach zawrócili nas do stolicy. Karakorum nawet nie liznęliśmy, bo ambasady Pakistanu w Warszawie i Dushanbe wydają wizy w kluczu znanym chyba tylko sobie, a Chińczycy na zachodzie kraju nie puszczają już uprzejmie przez przełęcz Khunjerab. Po biurokratycznych bataliach wylądowaliśmy w końcu w Indiach i, tak, Himalaje przejechaliśmy wzdłuż i wszerz.
Mimo ambicji sięgających stratosfery, z której spadliśmy boleśnie na twardą glebę, uznajemy tamtą wyprawę za coś, co anglosasi zwykli nazywać life-changing experience . Rozumiecie to, prawda? Kilka klapek w mózgu się przestawia i nie ma odwrotu – chcesz po prostu więcej.
Prowadziliśmy wtedy bloga pod innym adresem, gdzie staraliśmy się w miarę regularnie relacjonować nasze przygody i dzielić się wrażeniami. Od razu bijemy się w piersi i przyznajemy, że nie do końca mieliśmy pomysł na tamtą stronę, a i regularność wpisów pozostawiała wiele do życzenia. Dlatego startujemy z nową stroną.
A wyprawę szumnie nazwaną „Rowerem przez Himalaje, Karakorum i Pamir” prezentujemy Wam w formie obrazkowej. Na marginesie – cholera, to było trzy lata temu, ale jak żywo czuję ból nóg na himalajskich kolosach czy też skwar w środku sierpnia w Tadżykistanie.
Zacznę od kliszy, ale o Centralnej Azji nie sposób pisać inaczej – w Uzbekistanie i Tadżykistanie miejsce tworzą ludzie. Tacy jak Asladin, bawiący się ze swoim synem przy wieczerzy, na którą nas zaprosił. Zapukaliśmy do jego drzwi drugiego dnia po starcie, gdy przy bliskości granicy nie chcieliśmy ryzykować noclegiem na dziko i poprosiliśmy o kawałek miejsca pod namiot. Zgarnął nas z miejsca do swojego przestronnego domu. Po piekielnie upalnym dniu zasiedliśmy do wspólnej wieczerzy. Był ramadan, więc to dla naszych gospodarzy pierwszy posiłek tego dnia.
Lipiec. Na nizinach północnego Tadżykistanu oznacza to temperatury trudne do zniesienia, dlatego od Asladina zerwaliśmy się bladym świtem.
Tak, to jest szpital. A na łóżku leży Kasia. Rozpruty łuk brwiowy już szczęśliwie zaszyty, pamięć przywrócona, więc można po kilku intensywnych godzinach złapać oddech. Kasia złapała paskudną koleinę, która wystrzeliła ją jak z procy podczas dosyć szybkiego zjazdu z przełęczy Shahriston w północnym Tadżykistanie. Przeryła głową po asfalcie, straciła przytomność i masę krwi. Wypadek wyglądał paskudnie, ale po kilku sekundach pojawili się zaprzyjeźnienie Tadżykowie (kolejna historia na co najmniej godzinną opowieść). Zgarnęliśmy do wozu Kasię, która zaczęła do nas wracać, ale za cholerę nie mogła sobie przypomnieć, co robi w Tadżykistanie i czemu jedzie tu na rowerze. Dojechaliśmy do lokalnego szpitalu, gdzie po stosownej łapówce (za wszystko płacili Tadżykowie) Kasią zaopiekowano się naprawdę bardzo profesjonalnie. Tadżykowie z pytaniem „kak Kasia?” dzwonili do nas jeszcze pół roku po całym incydencie…
Znowu kalka, ale to tacy ludzie, jak ten. Przepraszam, ale nie spamiętałem imienia – gdzieś tam po drodze, w anonimowej wiosce, kupił nam trochę cukru, liepioszki i czekoladę. Nalegał na nocleg w jego domu, ale musieliśmy zacząć gonić. Odmówiliśmy, ale akt prostej serdeczności pozostał trwałym symbolem podróży po centralnej Azji.
Kraj nas zniewalał pięknem, ale na horyzoncie zaczęły się zbierać ciemne chmury. Najpierw krótkim „not possible” zbyto nas w klimatyzowanej ambasadzie Pakistanu, później turyści wracający z Pamiru zaczęli pokazywać niepokojące filmy z Khorogu, gdzie niepodległościowe bojówki pogranicza pamirsko – afgańskiego zamordowały generała armii tadżyckiej.
W odpowiedzi Emomaił Rahmon, prezydent Tadżykistanu, posłał sporo wojska i cały region zablokował. Siedząc nad cudnym Iskander – Kul, lodowcowym jeziorkiem przyjemnie ciągnącym zimnym powietrzem, jeszcze o tym nie wiedzieliśmy. Kilka dni później, kilkaset kilometrów dalej, na kontroli paszportów, na rutynowo wyglądającym checkpoincie wojskowym, miły pan oznajmił – „pamir zakryty”. Po prostu. Trochę poryczeliśmy sobie w rękawy spoglądając na lśniące w oddali sześciotysięczniki i z podkulonym ogonem zawróciliśmy do Dushanbe. Po prostu.
Nie było innej opcji – za zaskórniaki kupiliśmy lot do Delhi. Z wyjałowionego, suchego krajobrazu centralnej Azji wlecieliśmy w sam środek monsunu. Miasto parowało koktajlem upału, wilgoci, deszczów i całym tym słynnym indyjskim anturażem wąskich uliczek.
Choć monsun rowerzyście raczej robi pod górkę – po drodze mijaliśmy masę osuwisk, kilometrów zalepionych błotem, wreszcie nieustannie będąc do ostatniej nitki mokrym – to krótkie prześwity przez mleczne czepce chmur odkrywały paletę zieleni wcześniej nam nieznaną. Cała magia szybko wyparowywała, gdy przychodziło do zjazdu w zacinającym deszczu i z nieustannym rykiem induskich ciężarówek mijających nas na zapałkę.
Później jednak zrobiło się już tylko lepiej. Monsunowa wilgoć została zatrzymana przez masyw pięciotysięczników i wjechaliśmy na Manali – Leh – 500 kilometrowy odcinek łączący Indie z sercem Ladakhu – miastem Leh. Trochę się pod nami uginały kolana od tak bliskiej obecności himalajskich kolosów. Sporo było zaciskania zębów na podjazdach, sporo nerwów na zjazdach, ale z tego fragmentu pamiętam medytacyjny nastrój, jaki nam towarzyszył. Zdawkowy ruch, zaledwie kilku rowerzystów, my, droga, kilkaset ciasteczek i zupki chińskie jako główne źródło paliwa.
Wiadomo – na Manali Leh za opis wyrypy wystarczą cyferki z pięciotysięcznymi przełęczami, ale wiecie co było w tej tygodniowej wycieczce najciekawsze? Że… nic się nie działo. Serio. Nic. Żadnych ekstrem, mrożących krew w żyłach przygód, bliskich spotkań z grozą, no wiadomo, całego tego charakterystycznego dla himalajów klimatu Wielkiej Przygody. Nie zadziało się nic. Wstawaliśmy rano w mroźnych, płóciennych namiotach dhab, parzyliśmy wyschnięte na wiór usta wrzącą herbatą z mlekiem, szamaliśmy piekielnie ostre zupki chińskie na zagrychę z ciasteczkami. Przez pół dnia jechaliśmy w górę, drugie pół zjeżdżaliśmy w dół. Po drodze szamaliśmy te same zupki z tymi samymi ciasteczkami, by wieczorem paść pod łopoczącym od wiatru płótnem kolejnej dhaby i udawać, że wcale nie irytują nas drepczące po śpiworach myszy.
Skończyliśmy epicką przeprawę przez Manali Leh, by za moment wjechać na nie mniej ekscytującą drogę z Leh do Srinagaru. W samym Leh bumelowaliśmy prawie tydzień, jedząc, jedząc i jeszcze więcej jedząc. Jedzenie zaś przeplatając spaniem i włóczeniem się między glinianymi uliczkami Leh. Sama droga do Srinagaru to następujący w czasie transfer kulturowy, religijny, klimatyczny i krajobrazowy – suchotę i buddyzm Ladakhu zastąpiła zieleń i islam Kaszmiru. Piaskowce doliny Indusu zastąpiły poszarpane, alpejskie granie.
W nogach zaś czuliśmy moc. Wielką moc, bo podjazdy, choć długaśne, wchodziły na lekko. Kilka regeneracyjnych dni w Leh zadziałały jak superkompensacja kenijskich maratończyków po zjechaniu z wysokich gór. Czterotysięczne przełęcze przejeżdżaliśmy płynnie i na lekkim oddechu. Czerwone krwinki buzowały.
W stolicy Kaszmiru zamieniliśmy rowery na drewniane łajby, zabunkrowaliśmy się na przyjemnie bujającej barce i … odpoczęliśmy. Znowu, bo na dzień przed dojazdem do Srinagaru mieliśmy nieprzyjemną sytuację z protestem muzułmanów. W wielkim skrócie – gdzieś na dalekim zachodzie, najpewniej w USA, do sieci wypłynął mocno obrazoburczy filmik z postacią Mahometa. Muzułmanie, zwłaszcza w wiecznie niespokojnym Kaszmirze, zareagowali żywiołowo i masowo wylegli na ulice. No i na drodze w dolinie spotkali nas – białych. Białych, czyli z założenia Amerykanów. Po kilku minutach nerwówki, przepychanek i pyskówek mułła prowadzący demonstracje przepchnął nas siłą przez tłum, depnęliśmy mocno w pedały i z wariującym serduchem oddaliliśmy się. W samym Srinagarze robiliśmy to, co robią rowerzyści w wolny dzień – jedliśmy i spaliśmy.
Kilka dni później trafiliśmy zaś na drogę, o której nie wie jeszcze Google. Tymczasem cudny asfalt wprowadził nas na ponad 3,5 tysięczną przełęcz z której rozpościerał się fantastyczny widok na Himalaje Centralne. Google nie wie też o miejscowości u podnóża przełęczy. Nie wie, choć mieszka tu prawie 40 osób. W tym naszych trzech fantastycznych gospodarzy, którzy prowadzili hotel o nazwie Hill Top. Serio. Hill Top to ta blacha falista z tyłu. Zapakowaliśmy się z betami do hotelu i spędziliśmy jedną z najciekawszych nocy w tej podróży. Od zmroku do samego świtu co rusz przychodzili do nas mieszkańcy tejże miejscowości. Zza kontuaru, na którym przyrządzano pożywienie, delikatnie na nas spozierali. Nieliczni zagadywali, uśmiechali się i odchodzili. Na ich miejsce wlatywali następni. Odwiedzili nas też niemal wszyscy żołnierze stacjonujący obok w niewielkich koszarach. Gospodarze ubili na naszych oczach kurczaka, zagotowali go i przyprawili tak, że wywalało nam gały, gdy przyszło nam go spróbować.
Z wrzącego etnicznymi i religijnymi konfliktami Kaszmiru wjechaliśmy po dwóch tygodniach do oazy wyciszenia i spokoju. Mcleod Ganj był kolejnym doświadczeniem obcowania z buddyzmem w bardzo bliskiej odległości. Znowu zrobiliśmy sobie dwa dni wolnego i szwędaliśmy się między backpackerskimi hotelikami, barami z momosami i klasztorem Dalajlamy.
To oczywiście najprostsza kalka, ale nie sposób o Indiach mówić inaczej – kontrast obcujących ze sobą religii, kultur, mniejszości etnicznych jest czymś percepcyjnie ogłuszającym. W tydzień po tym, jak opuściliśmy spokojne uliczki stolicy buddyzmu na uchodźstwie, trafiliśmy do Haridwaru – jednej z pielgrzymkowych stolic tego miliardowego kraju. Wieczorna puja, której sednem jest zanurzenie się w Gangesie, była teatrem, z którego – musimy się do tego przyznać – wtedy niewiele rozumieliśmy.
Niewiele rozumieliśmy też z oznaczeń drogowych w Uttarkhandzie – ostatnim stanie indyjskim, przez który przejeżdżaliśmy. Język angielski jest tu niemal nieobecny. Są za to paskudnie strome pasma górskie, przez które mocno pedałowaliśmy. Każdy dzień wyglądał niemal identycznie – wjazd na dwutysięczną grań, zjazd, znowu podjazd. Nocleg. Zjazd. Kierat. Tak było do momentu, gdy przebiliśmy się na tyle blisko, by zobaczyć Nandę Devi – siedmiotysięczny, mistyczny pagór, który wyrył mi się w pamięci dzięki polskim himalaistom walczącym na tej górze przed 30- 40 latami. Od góry wiał mocny, zimny wiatr. Dwa dni później przekroczyliśmy granicę z Nepalem. To było najlepsze możliwe pożegnanie z Indiami.
Nepal był rollercoasterem. Po prostu. Po pierwszych kilkuset płaskich kilometrach, przez które gnaliśmy z lekkością, wjechaliśmy w zalane gorącem góry, by za moment… paść. Padł Andrzej. Jego problemy żołądkowe znalazły swój moment krytyczny. W szpitalu w Pokharze spędził prawie tydzień. Wtłaczane permanentnie w żyły antybiotyki i sole mineralne podziałały – udało się dojść do bazy pod Annapurną.
Nad ranem ukazała nam się ona – Annapurna. Ośmiotysięcznik na odległość ręki. To był dobry moment na przybicie sobie piątki. Tak nasza wyprawa się skończyła. Po dwóch dniach dojechaliśmy do Kathmandu. Zapakowaliśmy bety do kartonów i wróciliśmy do Polski. Statystyki kilometrażu nie robią wrażenia – ledwie 5,5 tysiąca kilometrów w cztery miesiące. Mało. I nie zobaczyliśmy Karakorum ani Pamiru. To jak to, sukces czy nie? Wtedy tak tego nie rozważaliśmy. To była po prostu genialna przygoda, która rezonuje w nas do dzisiaj.
Rezonuje tak mocno, że w końcu ruszamy – inspirowani tamtą podróżą – w jeszcze dłuższą podróż.