O kuchni Birmy mówi się, że jest – w porównaniu do sąsiadów – mało urozmaicona. Nie wiem, kto jej robi taki czarny PR, ale nie dajcie się temu zwieść. Kuchnia Birmy przyprawia o zawrót głowy. Sztandarowym daniem jest curry na wiele postaci. Curry ma jedną wadę – jest dosyć oleiste, a to dlatego, że potrawę podgrzewa się tak długo, aż cały tłuszcz wypłynie na wierzch. Ponoć tak jest zdrowiej. Ja tam nie wiem, ale nieszczególnie nam to przeszkadzało.
Gdybym miała wyłuskać słowa kluczowe, które charakteryzują kuchnię birmańską to byłyby to: ryż, makaron ryżowy, mięso, dużo mięsa, jajka, sałatki, owoce, soki. Pff, nic specjalnego – pomyślicie sobie. Ale poczekajcie i przewijajcie dalej.
Masz, babo, placek
Rzecz będzie o wypiekach, a jest ich mnóstwo. Z mąki ryżowej, rzadziej z pszennej – koniecznie smażone na głębokim tłuszczu (dieta fit to przeżytek). Z nadzieniem warzywnym, z kokosem, pastą waniliową, bananem. Niesamowicie dobre. Zawsze ciepłe, zawsze świeże. Do porannej herbatki jak znalazł, zresztą nie tylko. Te w słodkiej opcji idealnie służą za deser. Bo ze słodyczami jest w Birmie spory problem, a przynajmniej ze słodyczami w wariancie, jaki znaliśmy. Nie ma czekolady, nigdzie. W największych miastach w supermarketach można dostać kilka rodzajów tabliczek importowanych najczęściej z Tajlandii. Szału nie robią, bardziej przypominają PRLowski wyrób czekoladopodobny, więc bez żalu można sobie odpuścić i po miesiącu przekonać się, że bez czekolady można żyć! Zaskakujące, ale to prawda. Skoro nie ma czekolady, batoników, a ciasta kawiarniane (jak już traficie na kawiarnię) są straszne, tłuste i bez smaku, to wypieki z ulicznego straganu są najlepszą alternatywą, kiedy dopada nagłe pragnienie na coś słodkiego.

Kokos w środku, kokos na wierzchu, tak gorące, że ciężko wziąć do ręki. I ten zapach!
Nie zawsze mieliśmy tyle szczęścia, żeby trafić na wypieki, więc idealną opcją na śniadanie – i najpowszechniejszą w Birmie są zupki z makaronem ryżowym. No, może nie jestem ich największą fanką, za to Andrzej wychwalał je pod niebiosa. Bulion warzywny, trochę przypraw, zieleniny, garść makaronu i danie gotowe. Czasami pani nieopatrznie dosypie 'szczyptę’ chili, chyba że się w porę zareaguje. A, no i jeszcze jajko może tam trafić, bo jajek je się tutaj ogromnie dużo.
Co dziś na obiad?
Będę się powtarzać, bo pisałam już o tym w przypadku Indii i Nepalu, ale muszę zaznaczyć, że poza szlakami turystycznymi, dużymi miastami i centrami oferta obiadowa to w zasadzie wyłącznie ryż z curry. Ale za to curry w kilkunastu wariantach. Więc my, bez skrępowania, zaglądaliśmy gospodyni do garów, bo w każdym kryły się inne cuda. I pokazywaliśmy, że chcemy to, tamto, to zielone, tę zupkę, jajka w takim sosie, że mięso to niekoniecznie, może trochę kurczaka. A mięsa jest sporo. Kurczak to standard, ale w garnuszkach było też wiele innych rodzajów, których rozpoznanie zupełnie nam nie wychodziło. Więc nie chcąc ryzykować, że przypadkowo zostanie nam podany szczur albo nos świni, woleliśmy zostać przy warzywach. A potem zasiadaliśmy przy maciupeńkich plastikowych stoliczkach i z miseczek nakładaliśmy sobie różności na talerz z ryżem. Pewnie wyjdzie, że bluźnię, ale kuchnia birmańska o stokroć bardziej smakowała nam niż indyjska. Przede wszystkim jest delikatniejsza, ciekawsza, no i wybór dużo większy. Wcześniej bardzo brakowało mi kwaśnych smaków. Od miesiąca chodziły za mną ogórki kiszone (uprzedzając pytania – nie, nie jestem), i dopiero w Birmie udało mi się dostać kwaśne potrawy – kwaszoną kapustę, długie, zielone kiszone liście, piklowane listki herbaty w sałatkach. Kwaśne mango pocięte na wąskie paseczki w formie surówki. No i mnóstwo wiosennych warzyw – szparagi, bakłażan, dynia, kalafior, fasolka, groszek.

Nasz pierwszy obiad po przekroczeniu granicy. „Jakie to dobre! Jakie tanie. I herbata za darmo. Tylko czemu krzesełka dla dzieci?”

A taką przekąskę dostawaliśmy zawsze do herbatki.

Także tak… smacznego!
Nocne zwierzęta
Umówmy się, że jak jest 45 stopni, to apetyt nie jest zbyt duży. Te najbardziej upalne godziny płyną leniwie, za to po zmroku zaczyna się szaleństwo. Taki spektakl zobaczyliśmy czwartego dnia, kiedy dojechaliśmy do pierwszego dużego miasta na naszej drodze. Około osiemnastej przez główną ulicę sunęło dobrze ponad pięćdziesiątka wózków i przenośnych stoisk z jedzeniem. Zaczął się harmider, rozkładanie stolików, podgrzewanie tłuszczu, krojenie warzyw, nabijanie mięs na szaszłyki. I zaraz całą ulicę wypełnił zapach przenikających się aromatów. Kojarzycie syndrom FOMO? Fear of missing out – taki lęk, że nie zdążycie wszystkiego się dowiedzieć, że jakaś ważna informacja wam umknie, że w codziennej gonitwie przeoczycie coś istotnego. Więc scrollujecie te fejsy, sprawdzacie pocztę co kilkanaście minut, na smartfonie macie milion aplikacji mających ułatwić wam dostęp do wiadomości. Takie tam wydumane problemy pierwszego świata. Podczas gdy specjaliści, zamiast zajmować się głupotami, powinni pochylić się nad większym problemem, czyli FONEEIW – Fear of not eating everything I want (copyrighty moje). No bo wychodzicie na taką ulicę i nawet nie wiecie, gdzie patrzeć. Głowa lata wte i wewte, aromaty drażnią nozdrza, a ty nie masz pojęcia od czego zacząć. Bo po lewej ogromne stoisko z szaszłykami. Po prawej jakieś trzydzieści miseczek z dodatkami do ryżu. Na wprost stragan z czymś kusząco wyglądającym, czego nawet nie umiesz nazwać. Szybko opracowujesz strategię, że najpierw zjesz szaszłyka jako przystawkę, potem zajrzymy do tego stoiska z curry, po drodze zahaczając o grillowane jajeczka. Potem trochę owoców i świeżo wyciskany sok z trzciny. No dobra, ale przy jajkach masz już dość, a żołądek za cholerę się nie chce rozciągnąć. Ale przecież jutro znowu wracamy na wioski, więc trzeba wykorzystać tę noc. Więc dziabniesz trochę tego, trochę tamtego i czujesz, że pękasz w szwach, a nie spróbowaliśmy nawet 10% z tego, co było na straganach.
A dwa tygodnie potem trafiliśmy do Yangonu, przy którym nocne obżarstwo w Monywie to nawet nie był aperitif. Mieliśmy to szczęście, że mieszkaliśmy niedaleko chińskiej dzielnicy, w której co wieczór zbiera się całe miasto na wielką ucztę i przesiaduje do późnego wieczora. Tam to już odlecieliśmy zupełnie. Bo doszły jeszcze świeże owoce morza, sushi za śmiesznie małe pieniądze i mnóstwo nowych smaków. Zauważam u siebie tendencję, że po dwóch – trzech tygodniach w danym kraju entuzjazm związany z odkrywaniem nowej kuchni jakoś tak mi się kurczy. Wszystko zaraz powszednieje, przestaje smakować. Tutaj było zupełnie inaczej! Birmę opuszczaliśmy z wielkim niedosytem i wielkim żalem, a za niektórymi smakami tęskni nam się do dziś.

Monywa i pierwsze trudne wybory

Potem było już tylko więcej i więcej
Podróż rowerowa ma mnóstwo zalet. Nie wyobrażam sobie lepszego sposobu na poznawanie świata niż z perspektywy siodełka. Ale jedną z największych zalet jest to, że możesz jeść, ile chcesz, a i tak chudniesz. Gdybym w stacjonarnym, krakowskim życiu jadła choć połowę tego, co tutaj, to prawdopodobnie toczyłabym się po ulicach z gracją wieloryba. A wystarczy jeździć po kilkadziesiąt kilometrów w upale, opychać się do woli, a waga i tak leci w dół. Fajna opcja, polecam. I zaoszczędzicie na karnecie do Platinium.

Największy przysmak Andrzeja
Desery
No dobra, nie ma czekolady, ale to nie oznacza, że nie ma co liczyć na deserek. Co to, to nie! Ja, jako osoba z dwoma osobnymi żołądkami – jeden na wytrawne, drugi na słodkie smaki – tak łatwo bym nie zrezygnowała z deseru. Jest pudding ryżowy, jest tapioka w wiórkach kokosowych, są galaretki. No i są owoce i soki. I to jest najlepsze ze wszystkiego. Wspominałam, że mi kwaśności brakowało. Brakowało mi też soczystości. Takiej kipiącej witaminami i zapachem. A w Birmie koktajle z owoców, lassi, smoothies, szejki albo po prostu świeżo wyciskane soki są tak powszechne jak u nas herbata Saga. Więc po cztery dziennie piliśmy na pewno. Z trzciny cukrowej (mistrzostwo świata!), papai, mango, winogron, truskawek (ha, nie tylko wy się możecie cieszyć sezonem na truskawki), ananasa, litchi, melona. No same wspaniałości – w wersji saute, albo z lodami, jogurtem, tapioką, a nawet… chlebem. Absolutnie oszaleliśmy na punkcie tych koktajli. Ach, i te owoce. Nawet teraz, kiedy to piszę, ślinię się cała na samą myśl. No, Drodzy Państwo, byliśmy w raju.

Serio, zupełnie nie wiemy, co to jest. Gospodarz w jednej czajowni dał nam to do spróbowania, a że nam całkiem zasmakowało, to pozwolił zjeść wszystko. Trochę jak twarde karmelki, trochę jak kandyzowany imbir

Najpierw chłopak skruszył lód. Potem dodał do niego trochę galaretki, liści herbaty i wiórek kokosowych. Potem w dłoniach uformował kształt dużego lizaka, polał dwoma słodkimi sosami i gotowe. Klasycznie nie wiemy, co to właściwie jest

To duże kolczaste to durian. Ogromny owoc, większy od arbuzów. Niezbyt ładnie pachnie, w smaku taki sobie, ale jest tutaj bardzo popularny. A te małe włochate to rambutan z białym słodkim owocem w środku

Dragon fruit. Ładnie wygląda, ale w zasadzie jest bez smaku.

Na zdrowie!
To najlepszy ze wszystkich wpisow z tej wyprawy!!!
Narobiliście ochoty na te owoce i w ogóle wszystko, pozdrawiam.
Piękna kobieta z tej Kasi 😉
Pozdrawiam.