Chiny pozamiatały. Krajobrazowo wbiły nas w ziemię, swoim rozmachem najpierw onieśmielały, a potem zafascynowały. Wjeżdżając trochę się baliśmy, że utkniemy na dobre w betonowym anturażu wdychając gęste od smogu i pyłu powietrze, że Chiny nas psychicznie zmęczą, wymłócą i wyplują. Dziś mogę powiedzieć, że bardzo się myliliśmy, a te kilka tysięcy przejechanych kilometrów okazało się jednym z naszych najciekawszych doświadczeń.
Zachwyty nad górami, nad wysokimi przełęczami i pięknymi drogami, to jedno. O tym będziemy jeszcze pisać. A ten tekst chcę poświęcić człowiekowi. Bo Chińczycy to, uwierzcie mi na słowo, temat rzeka.
CZEPIEC
Cóż tam, panie, w polityce?
Chińcyki trzymają się mocno!?
DZIENNIKARZ
A, mój miły gospodarzu,
mam przez cały dzień dosyć Chińczyków.S. Wyspiański „Wesele”
No właśnie – irytują ci Chińczycy czy nie irytują? Ja wiem, że blogi podróżnicze przyzwyczajają do narracji pełnej ochów i achów nad spotykanymi ludźmi. Raczej niechętnie się przyznajemy, że nie każdy Azjata ma serce na dłoni, nieustannie się uśmiecha, częstuje jedzeniem i zaprasza do domu. Tak jak niechętnie przyznajemy się do przeglądania Pudelka, głupich filmów na YouTubie (ja szczególnie lubię wpadki z wesel) albo innych obciachowych guilty pleasures. A świat, choć owszem, pełen jest dobrych ludzi, ma też wiele odcieni szarości.
Nie nazwałabym Chińczyków najbardziej serdecznym narodem świata, potrafią być naprawdę bardzo wkurzający, choć w całej swojej postawie mają, trzeba to przyznać, sporo uroku.
Językowy koszmar
Zaczęło się pierwszego dnia. Na granicy dostajemy informację, że do 24 godzin od wjazdu do kraju mamy obowiązek się zarejestrować w hotelu lub na lokalnym posterunku policji. Pewnie, można było to olać, ale woleliśmy władzom nie podpaść już na początku. Wybieramy więc pierwszy lepszy hotel, wchodzimy, recytujemy stałą formułkę po angielsku – ile za pokój na jedną noc, i… zero reakcji. Widzimy przerażenie na twarzy recepcjonistki – „czego ci biali ode mnie chcą?”. Aha, no dobra, angielski nie działa, nie ma problemu – przechodzimy na gesty, trochę podpieramy się kilkoma chińskimi słówkami, które wkuliśmy pół godziny temu. Nic. Recepcjonistka woła koleżankę, patrzą po sobie bezradnie i zaczynają do nas nawijać. Wydawałoby się, że jest jakiś uniwersalny język gestów, że człowiek z człowiekiem, nawet pomimo językowej przepaści zawsze się dogada. W Birmie też angielski zupełnie nie funkcjonował, ale na tak duże problemy ze zrozumieniem nas nie natrafialiśmy. No chinese, no chinese, machamy rękami. Biorę kartkę papieru i rysuję księżyc, gwiazdki i łóżko, Andrzej coś wystukuje na naszym translatorze. Jest, udało się, mamy ten pokój.
I tak było za każdym razem. Wydumane problemy pierwszego świata, pomyślicie. Pewnie, żaden to dramat, ale czasami naprawdę byliśmy bezsilni stojąc przy recepcji i starając się wytłumaczyć na sto różnych sposobów, o co nam chodzi. Zazwyczaj w podróży rowerowej noc pod dachem zawsze jest czymś po trosze… odświętnym. Bo pościel, ciepła woda, czasem Internet. W Chinach te dni nas frustrowały, bo zawsze mitrężyliśmy przynajmniej kilka godzin na poszukiwanie lokum i cały „proces komunikacji”. Na szczęście w hotelach spaliśmy rzadko, prawie osiemdziesiąt procent nocy spędziliśmy w namiocie. Zaoszczędziliśmy na tym nie tylko sporo pieniędzy, ale i nerwów.
Bo Chińczycy po prostu mówią. A jak się orientują, że ni w ząb ich nie rozumiemy, wtedy zaczynają pisać. Po chińsku. Czasami mamy wrażenie, że w ogóle się nie starają z nami porozumieć. No pomachajcie tymi rękami, pokażcie na palcach ile za ten pokój. Nic. Stoją i mówią.
Ale jak już spaliśmy w hotelach, to tylko po to, żeby się umyć. Serio, wizja wzięcia prysznica za cztery albo pięć dni, to był jeden z głównych motywatorów popychających nas do przodu. I dojeżdżamy w końcu do miasteczka Litang. Chińczycy się chwalą, że to najwyżej położone miasto na świecie, ale coś mi się zdaje, że trochę wyolbrzymiają. W każdym razie w Litangu wypada TEN dzień. Szampon, żel pod prysznic i odżywka do włosów już czekają w gotowości, torba z brudnymi ciuchami się przepełnia, wypadałoby wreszcie zrobić spore pranie, po godzinie rozmów właścicielka hotelu zrozumiała, że ta dwójka na rowerach ewidentnie chce tu spędzić noc, dostajemy klucze, pędzimy na górę, odkręcamy kran… i nie dzieje się nic. Jedna kropla, najwyraźniej zaplątana wcześniej w rurach, skapuje do zlewu i tyle. Jeden kurek, drugi kurek, no nie działa. Andrzej wraca na recepcję, na translatorze wpisuje „w naszej łazience nie ma wody”, program sprytnie tłumaczy na chiński, ale przemiła pani jest Tybetanką i po chińsku raczej czytać nie umie. Więc prowadzimy ją na górę i pokazujemy, w czym jest problem. Pani pomrukuje, wzdycha, wzrusza ramionami, w końcu bierze telefon, dzwoni do kogoś i podaje nam słuchawkę. Po drugiej stronie męski głos wyjaśnia (nie pytajcie jak, grunt, że się dogadaliśmy), że wody nie będzie jeszcze przez jakiś czas. Morale nam spadają, a marzenie o ciepłym prysznicu coraz bardziej się oddala. Brudni jesteśmy na maksa, spodnie całe w błocie, bo przed wjazdem do miasta zaczęło tradycyjnie padać. Chcemy zmienić hotel, ale wizja przechodzenia jeszcze raz przez proces tłumaczenia, pokazywania i rysowania skutecznie nas zniechęca. Siadamy na podłodze i czekamy.
Poszukiwanie igły w stogu siana
W Shangri-La mieliśmy spędzić dwa dni, więc nie bardzo przejęliśmy się tym, że za właściciela hotelu mamy strasznego gbura. Formalności wizowe, jak to zwykle w Azji bywa, sprawiły, że zmuszeni byliśmy tam utknąć na tydzień. I to też byłoby do przełknięcia, ale pech chciał, że już drugiego dnia zgubiliśmy klucz do pokoju.
Rano wizyta w Biurze Bezpieczeństwa Publicznego i złożenie wniosku o przedłużenie wizy. Potem powrót autobusem i drugie śniadanie w ulicznej knajpce. Później spacer po turystycznej części miasta, znowu jedzenie (od ostatniego posiłku minęła przecież AŻ godzina), na chwilę do sklepu po zapas Snickersów, i już mamy wracać, kiedy Andrzej orientuje się, że nie ma w kieszeni klucza. Przeczesujemy wszystko, z plecakami włącznie – nie ma. Ale wtopa. Gdyby to się zadziało w każdym innym kraju, to pewnie jakoś byśmy się dogadali, ale, na litość boską, nie w Chinach!
Decydujemy się wrócić do miejsc, w których byliśmy i tam poszukać. Nadaremno, nikt klucza nie widział. Więc z gulą w gardle, jak uczniak, którego nauczycielka wysłała za karę do kąta wracamy do hotelu. Tradycyjnie podpieramy się aplikacją na telefonie i wpisujemy „zgubiliśmy klucz do pokoju”. Szef czyta, kręci głową, ale nawet, o dziwo, jakiś zalążek uśmiechu się pojawia na jego twarzy. Może nie będzie tak źle, myślimy sobie. Translator chyba nie najlepiej sobie poradził z tłumaczeniem, bo zamiast bury dostajemy karteczkę z hasłem do wifi. Nie, nie, klucz do pokoju zgubiliśmy. Do drzwi. I jak się zorientował w końcu, o co nam chodzi, to zaczął krzyczeć, gwałtownie gestykulować (a jednak potrafią!), papieros wypadał mu z ust, więc go wpychał z powrotem strzepując popiół wprost na nasze stopy. I gada, gada, gada, poczerwieniał na twarzy, jakby miał zaraz eksplodować. Darujmy sobie, mówię do Andrzeja.
Uznaliśmy, że trzeba wznowić akcję poszukiwawczą i zacząć przekopywać autobusy. No i sobie zrobiliśmy przymusową wycieczkę po mieście – pamiętaliśmy, jaką linią jechaliśmy, więc wsiadaliśmy kolejno do wszystkich autobusów z tym numerem. Paru kierowców nam pomagało, gdzieś dzwonili, dopytywali, ale bezskutecznie. Po kilku godzinach, kiedy byliśmy już zrezygnowani, źli i obrażeni na siebie powiedzieliśmy sobie, że jeszcze tylko jeden autobus, i jak tam nie znajdziemy tego cholernego klucza, to odpuszczamy. Wsiedliśmy… i znaleźliśmy! Kamień z serca. Ale nie ociepliło to naszych stosunków z właścicielem hotelu, bo następnego dnia rano zauważyliśmy, że w nocy ktoś ruszał nasze rowery i uszkodził w jednym przerzutkę. Co mogliśmy zrobić? Nic, bo dobrze wiedzieliśmy, że próba poruszenia tego tematu to daremny trud. Odpuściliśmy, ale za każdym razem sugestywnie fukałam i mroziłam szefa wzrokiem, tak w stylu: „wiemy, co zrobiliście”.
I to wcale nie jest tak, że możemy podawać tylko takie przykłady. Bo przecież było małżeństwo, które na wyczerpującym podjeździe dało nam ogromną kiść słodkich bananów. Albo grupa rowerzystów, która podzieliła się swoją suszoną wołowiną. Setki pozdrowień, uśmiechów czy wrzucanych do zupek dodatkowych porcji mięsa. Gestów, które zachowamy w sercu i w pamięci. Uznałam po prostu, że skoro relacje blogowe siłą rzeczy są opisem tylko niewielkiego skrawka rzeczywistości, to czemu nie napisać o tym, co najbardziej nas wkurzało, zamiast mnożyć historie, że wszystko jest takie cudooooowne.
Bo Chiny łatwe nie są. Załatwienie każdej najprostszej sprawy zajmowało nam przynajmniej trzy razy dłużej niż zazwyczaj. Znalezienie punktu ksero i wydrukowanie kilku dokumentów? Trzy godziny i dziesięć osób, z których każda wskazywała nam zupełnie różny kierunek. Dokupienie dodatkowej dętki? Nawet nie pytajcie. Nasza strategia na Chiny była bardzo prosta – im więcej niezależności i nie proszenia o nic, tym mniej zszarganych nerwów.
Czy poznaliśmy Chińczyków? Nie. Chyba nie sposób poznać narodu, który liczy sobie 1,4 miliarda ludzi, w tym ponad pięćdziesiąt mniejszości narodowych! Poza tym zjechaliśmy tylko dwie prowincje tego kolosa. Chińczyków mógł poznać Tiziano Terzani, ale nie my, maluczcy. Przez te kilkadziesiąt dni mogliśmy się im wyłącznie przyglądać i ich obserwować, bo bez znajomości języka na nic więcej nie było szans. Obrazek mamy dość szeroki – byliśmy w wielkich miastach i odizolowanych wioskach. W wysokich górach i na nizinach. Przebywaliśmy wśród bogatej klasy średniej, i wśród najuboższych. Przeczytaliśmy naprawdę dużo reportaży o Chinach i konfrontowaliśmy je z naszymi obserwacjami. Na pewno pomagają w odbiorze całości, choć i tak zobaczyliśmy zaledwie czubek góry lodowej. Nie zawsze mieliśmy z Chińczykami po drodze, ale czego by o nich nie powiedzieć, to jest to szalenie intrygujący naród. Na tyle, że chce się tu zamieszkać, żeby badać, pytać, wnikać i podglądać. Może kiedyś;).
Bardzo ciekawa relacja! Aż mam chęć przeczytać kolejne. Gratuluje odwagi i spełniania marzeń! Pozdrawiam
Relacje z podróży przez Chiny najczęściej zniechęcają do wizyty w tym kraju. Bo piszący je turyści albo nie potrafią wyrwać się poza betonowe dżungle albo raczą zdjęciami terakotowej armii czy innego chińskiego muru z tuzinem turystów na metr kwadratowy. A u was widzę że Chiny to fantastyczne miejsce na rowerową przygodę.