Gdzieś na wyblakłym, żółto – złotym krajobrazie ciągnących się po horyzont łąk stuknął nam tysięczny kilometr. Miała być huczna celebracja, wyciągnięcie z dna sakwy jakiegoś smacznego rarytasu. No więc obserwowałem licznik i gdy zamienił się w czterocyfrowy przystanąłem. Cholera, na nic nie mięliśmy w tym momencie ochoty. W sekundę obleciała nas setka much. Popołudniowe słońce wytapiało z nas chęci na cokolwiek. No i cuchnęło. Gdzieś kilkadziesiąt metrów z tyłu na poboczu asfaltu smażyło się truchło świeżo rozjechanego kangura. Przybiliśmy piątki, łyk wody i w drogę. Tego dnia mieliśmy przed sobą jeszcze sporo kilometrów. No więc minął nam tysięczny kilometr.
Wiadomo – to taki trochę przełomowy moment. Umowny, ale niezmiernie istotny, bo w głowie, nie wiedzieć czemu, ustawiłem sobie tego tysiaka jako aklimatyzację. Do miejsca, do podróży, do roweru.
Miejsce, czyli dlaczego nic tutaj nie ma
Australijska pustka to kategoria ćwiczeń na wyobraźnię. – Wjeżdżam moim Land Roverem w outback, spędzam tam tydzień snując się po piachach i nie spotykam nikogo. Absolutnie nikogo – opowiada Graham, emerytowany wojskowy, z którym od dobrej godziny ględzimy na jednym z kempingów. Bo ja tej pustki australijskiej nie ogarniam, po prostu. Przed kilkoma dniami wyjechaliśmy z drogi przecinającej Park Narodowy Kościuszko – ok. 200 kilometrów, zero wsi, miast, trzy farmy na krzyż i pięć samochodów.
A wciąż nie jesteśmy w outbacku, tylko w okolicach, które zamieszkuje większa część populacji Australii. Co jakiś czas mijali nas turyści w klimatyzowanych jeepach. Zagadywali, pytali o plany. – Poczekajcie, aż dojedziecie na północ. Tam nie ma absolutnie nic! – kręcił głową jeden z Australijczyków, gdy zdradziliśmy, że jedziemy aż do Darwin.
Uczymy się tego miejsca. Wciąż wbijamy sobie do głowy, że woda jest najważniejsza. Że jak wali w nas słońce, to potrzebujemy jej dwa, nawet trzy razy tyle, co normalnie. Nie wspomnę, ile razy idiotycznie zdołaliśmy się odwodnić. Idiotycznie, bo nieustannie towarzyszy nam perspektywa, że na pewno uda się coś po drodze znaleźć. Nie, nie udaje się. Na kilkadziesiąt kilometrów przed Canberrą, w chyba najgorętszym dniu do tej pory, wodą poratowała nas starsza pani w samochodzie. Oddała tyle, ile miała – jakieś pół litra. Widząc nasze wyschnięte na wiór usta, ciężki oddech, mocno przymrużone oczy po prostu zatrzymała się, otworzyła okno i zapytała, czy wszystko ok. Fart, bo samochodów tego dnia minęło nas ledwie kilka. W tym momencie już nawet nie jechaliśmy. Po szutrowej drodze toczyliśmy niezdarnie rowery z głowami zwieszonymi do dołu.
Uczymy się też słońca. Tego, że najcięższy filtr starcza ledwie na kilka godzin, że trzeba go wcierać delikatnie i pilnować detali – palców, pachwin – i miejsc, do których teoretycznie słońce nie dociera. Że najlepiej jest po prostu szczelnie się od słońca odgrodzić ciuchami. Ciężko nam się do tego stosować, gdy w cieniu temperatura sięga 33 stopni. Kasia zdążyła już złapać kilka bolesnych oparzeń drugiego stopnia. Raz też, w iście wakacyjnym geście, postanowiła na kilka godzin zdjąć koszulkę. Do tej pory schodzą jej z pleców płaty skóry.
Australii uczą nas przede wszystkim Australijczycy. W Canberrze, mieście stołecznym, które wcale miastem zdaje się nie być, trafiliśmy do naszych pierwszych gospodarzy z portalu Warm Showers. To był nasz debiut na tej platformie samopomocy dla podróżujących rowerzystów. Dostaliśmy w pakiecie lokalny rytuał – barbie – czyli barbecue, grill na świeżym powietrzu z mięsem kangura, wycieczkę po mieście i kapitalne miejsce do odpoczynku. Kerri Ann i Micheal, pogodna para pasjonatów kolarstwa zdołała przez dwa wieczory wyłuszczyć nam specyfikę kontynentu i – widząc naszą nieporadność w niektórych kwestiach – obdarować podręcznym worem na wodę i bidonami.
Podróż, czyli nierzeczywista perspektywa
Tysięczny kilometr uzmysłowił nam długość drogi przed nami. Że jeszcze „ledwie” 24 takie odcinki i powinniśmy być gdzieś w Europie. To uziemiająca perspektywa, wiecie, takie mocno zderzenie z rzeczywistością. Pomagała w tym nasza mapa podróży. Jej aktualizacja każdorazowo mnie lekko dołowała. Wydawało się, że przesunięcie punkciku na mapie nigdzie nas dalej nie posuwa, że wciąż jesteśmy na jednym centymetrze całej tej skomplikowanej układanki pod tytułem „rowerowa podróż z Australii do Polski”.
No i prędkość. Kiedy pchamy rower na piaszczystej drodze, pod potężne wzniesienie i kiedy miga mi na liczniku 4,5 km/h to, uwierzcie, cały plan półtorarocznej wyprawy ginie gdzieś w odmętach absurdu. Jesteś tu, góra przed tobą, pot zalewający oczy i setka much, które obsiadają łeb.
Rower, czyli perspektywa fizyczna
Jest taki wytarty frazes, że rower to wolność. To prawda. Ale prawda jest też taka, że rower to narzędzie tortur.
Zwłaszcza, gdy od jazdy z wyładowanymi sakwami już się zdążyło odwyknąć, gdy codziennością były krótkie i lekkie wycieczki. Co tu dużo mówić – przez pierwsze dni bolały nas tyłki. Mocno bolały. Do spółki z nogami, plecami, rękami. Czuliśmy, jak każde włókno mięśniowe powoli i z oporem przestawia się na codzienną dawkę pracy. Nie trwało to krótko. Australia lekka na rowerze po prostu nie jest.
W Parku Narodowym Kościuszko któregoś dnia rozgrzaliśmy się z samego rana ponad piętnasto kilometrowym podjazdem. Dysząc, sapiąc, klnąc co rusz na obsiadające skronie muchy drapaliśmy się pod górę tempem spokojnego marszu. Droga nie ubywała, a zza kolejnego winkla wyłaniała się jasna nitka szutru drapiącego się wyżej i wyżej. Po bodaj dwóch godzinach wyparował nam zapas wody. Jakieś okrągłe pięć litrów wydoiliśmy w mig. Gdy w butlach pusto, sprawa jest prosta – pod górę już tylko pchamy. Na płaskim niskie przełożenia i wolno do przodu.
Wdrażamy się w rytm codzienności na rowerach. W powtarzalność stałych elementów – rozbijania namiotu, gotowania posiłków, rozpakowywania i pakowania śpiworów. W przerwy na czekoladę, żelki i wodę. Każdy z tych procesów mamy już rozegrany, robimy go w zasadzie bez słów, wiedząc, które robi co i kiedy. Wdrażamy się też w najpiękniejszy element podróży rowerowej – w to, że nigdy nie wiesz w jakim miejscu wylądujesz, co zobaczysz i z kim się spotkasz. Tak jak tuż przed Sydney. Chińczyk, który jest już w trasie 18 lat. Na rowerze. 18 lat. Uśmiechnął się wyszczerbionymi zębami, powiedzieliśmy krótkie Wow i już go nie było. Wspomniał coś o Polsce, że był w latach dziewięćdziesiątych, że było fajnie. A teraz jedzie sobie wzdłuż Australii. I żyje i jest mu cholernie dobrze. I tych historyjek, takich codziennych krótkich dialogów mamy na pęczki. I dlatego jedzie nam się dobrze. Cholernie dobrze.
Luuuubie to ! Powodzenia w dalszej drodze i wytrwałości życzę ! P.s. zdjęcia są rewelacyjne ! Pozdrawiam.
Relacja fantastyczna, zdjęcia zapierają dech w piersi. Gratulacje, Pozdrawiam
Haha. Jedziemy tą samą trasą. To znaczy napewno nie tą samą, ale ja też jadę z Australii do Polski, z Sydney do Szczecina dokładniej. Wygląda na to, że jestem przed wami (teraz Indie), ale za chwilę mnie przegonicie! „Australia lekka na rowerze po prostu nie jest” – posunąłbym się dalej:”podróż rowerem z Australii do Polski lekka po prostu nie jest”. 😉
Świetne zdjęcia i świetnie się czyta! Przyczepności i wiatru w plecy! Do zobaczenia mam nadzieję!
Cześć Daniel,
wow! Twoja trasa robi wrażenie. Zazdrościmy zwłaszcza włóczenia się po wyspach! Trochę żałujemy, że ominęliśmy ten fragment.
Jakie są Twoje dalsze plany? Z Indii do…?
My za moment przekroczymy granicę Myanmaru z Tajlandią. Później uciekamy do Laosu, później Chiny i przez Azję Centralną.
powodzenia!