Antyatlas – serce marokańskich berberów, północna ściana Sahary i cmentarz wielkich wulkanów. Dziki, rzadko przedeptywany, wyizolowany i niezwykle piękny. Między innymi dlatego obieramy go na celownik wakacyjnego trekkingu. Nasz cel – zdobycie Dżebel Sirua (Jebel Sirwa), najwyższego szczytu Antyatlasu wznoszącego się na wysokość 3304 mnpm.
Ruszyliśmy. Zostawiamy za plecami Marrakesz i po chwili jesteśmy już u stóp Atlasu. Góry, które jeszcze wczoraj ledwie rysowały się cieniutką kreską na horyzoncie, wreszcie nabierają kształtów, kontrastów, sypią się kolorami – zielonkawymi punkcikami jałowej roślinności i bezmiarem odmian beżu. Kierowca pewną ręką kontroluje warczącą maszynę ospale drapiącą się pod górę. Po bodaj sześciu godzinach przekraczamy masyw Wysokiego Atlasu na przełęczy Tizi n’Test – 2090 mnpm.
Po wyczerpującej podróży, która trwała prawie 10 godzin dobijamy wreszcie do Taliwin (Taliouine). Zmierzcha, więc nie mamy już szans nawet zerknąć na słynne pola szafranu wyścielające dno doliny dookoła miasteczka. Zbieramy się prędko, robimy ostatnie zakupy i kilka kilometrów za miastem rozbijamy się z namiotem w czymś co nocą wygląda trochę na sad, a trochę na rolny, przeorany nieużytek otoczony rowem. Niedaleko szczekają psy, asfaltową szosą o kilometr stąd walą ciężarówki na wschód Maroka, ale za cholerę nie chce nam się szukać lepszego miejsca – stawiamy na maszynce ryż, dodajemy sosu, symbolicznie zdmuchuję świeczki, bo to przecież równo 30 lat temu pojawiłem się na tym świecie, i kładziemy się spać. Potrzebuję trzech minut, by zapaść w głęboki sen, ale zanim się to stanie przypomnę sobie, że rok temu byliśmy przecież w Iranie i celebrowaliśmy moje urodziny solidnym, perskim kebabem w Teheranie, a jeszcze dwa lata temu – w przededniu wylotu do Australii. Podróż to zawsze dobry sposób na obchodzenie urodzin.
Gdy świta, zbieramy się prędko, jemy i ruszamy. Dziś idziemy cały dzień na wschód. I jest pięknie – dookoła pomarańcz i beż niewielkich wierzchołków i pagórków. W dole zaś wyrównane dna suchych koryt rzecznych i zielone plamy drzew figowych i oliwnych dookoła domostw. I nad tym wszystkim szafir, ale taki szafir, że po oczach kłuje głębią koloru. Mocny, kontrastowy szafir porannego nieba. Zakochani jesteśmy w tym krajobrazie.
Pierwsze półtora dnia trekkingu to zasadniczo trawers podnóża masywu aż do szerszej doliny, która wąwozem wyprowadza ścieżkę na większe wysokości. Idziemy więc piaszczystą szutrówką łączącą niewielkie wioseczki berberyjskie. Sporadycznie schodzimy na dno doliny i ścieżkami wzdłuż suchego koryta rzecznego skracamy sobie drogę. A że dużych podejść jak na razie nie ma, to dystans robimy zacny – w sumie pierwszego dnia ponad 30 km. To dużo – za dużo. Zbyt ciężkie plecaki (tak, weźmy wszystkie obiektywy i statyw!), słońce walące w nas bez przeszkód cały dzień i – co tu dużo mówić – brak formy na wielodniowe treki z plecakami zrobiły swoje. Gdy słońce wreszcie kładzie się ku zachodowi docieramy do wioski Mazoud. Skromna osada na kilkanaście domostw jest bramą wjazdową do wąwozu, którym przez następne dwa dni będziemy wspinać się ku wierzchołkowi Dżebel Sirwa. Ale póki co – chcemy dychnąć, chcemy wody i chcemy, by to pieprzone słońce już zaszło.
W Mazoud łamanym francuskim, a tak naprawdę po prostu wskazując na puste butelki, dopytujemy bawiące się dzieciaki o wodę. Wywołujemy nie lada poruszenie, bo z kilku domostw dookoła wychodzą nieco starsi panowie, zagajamy nieśmiało, ale doskwiera nam nasz pokraczny i słaby francuski. Dogadujemy się na migi, ale obie strony – czego doświadczyliśmy już wcześniej – zachowują pewną wstrzemięźliwość. Słynna berberyjska gościnność jest w tej części Antyatlasu nieco zdystansowana, chłodna. Alan Palmer, autor przewodnika po górach Maroka, pisał, że odosobnienie tego rejonu, niska popularność wśród turystów, do spółki z dość trudną historią i relatywną biedą powodują, że przekroczenie bariery zaufania do obcych wymaga więcej czasu i, cholera jasna, znajomości języka. Wodę dostajemy, ale odchodzę z poczuciem zawodu, żalu do siebie za słabe przygotowanie.
Za wioską rozbijamy namiot w wyrzeźbionym przez wodę skromnym wąwozie skalnym. Górą dochodzą nas nawoływania pastuchów schodzących ze stadami kóz w dół, ale to nieważne. Śpimy snem zasłużonym, mocnym.
Ile tracimy podróżując niezależnie?
To pytanie dręczy mnie do samego końca trekkingu w Anty-atlasie. Pierwszy raz w swym podróżniczym życiu mam wrażenie, że więcej tracę podróżując niezależnie, niż gdybym dołączył do zorganizowanego trekkingu. Jasne – kupując wycieczkę w grupie straciłbym niezależność, gotowość do podejmowania nagłych decyzji i spontaniczność, ale dostałbym przewodnika z glejtem do berberyjskiego domu i doskonałą znajomością berberi, arabskiego i francuskiego. Odwiedziłbym wielowiekowy agadir na szczycie wioski, bo klucze ma do niego akurat ta jedna rodzina, z którą nie udało nam się dogadać. Miałbym więcej okazji by zbudować zaufanie do Berberów, zrobić im zdjęcie, usiąść wspólnie do stołu. Doświadczyć to, czego szukamy w podróżach już od dawna – historii zwyczajnych ludzi w niezwyczajnym miejscu.
Rano budzimy się podekscytowani – wiemy, że po południu wbijemy się w ścieżynkę, która wyprowadzi nas na konkretniejsze wysokości. Wreszcie! Koniec piaszczysto – kamienistych, niekończących się szutrówek. Góry, wielkie góry! Tak bardzo jesteśmy podekscytowani, że pod wijącą się ostrymi zakosami ścieżynkę niemalże wbiegamy. No dobra, przesadzam. Z takimi worami na plerach nie da się biec, ale landszaft otwierający się z każdym zakosem za nami wszystko wynagradza.




Prawdziwa przygoda zaczyna się po 2000 m.n.p.m.
Bo właśnie gdzieś mniej więcej wtedy urywa się ścieżka. Już wcześniej zostawiała nas na długie fragmenty, zamazując się w plątaninie formacji skalnych. Ale teraz już jej kompletnie nie widzę. – No cóż. Po prostu do góry – mówię do Kasi, posiłkując się aplikacją OsmAnd+ (swoją drogą to jak dla mnie najlepsza apka do nawigacji, bo pozwala ściągnąć poziomice). Wybieramy klarowne formacje – przełęcz, wierzchołek, wypłaszczony żleb. Zero śladu po jakichkolwiek ścieżkach, ale tu nie ma co kalkulować – trzeba iść do góry. Innej opcji nie ma.
Uważnie czytamy teren, który sporadycznie pionizuje się skalnymi urwiskami, i obchodzimy te miejsca bezpiecznie. Na gigantycznym plateau przed szczytem ni stąd ni zowąd pojawia się kilka tuzinów owiec i otuleni w koce pastuchowie. Zdziwieni jesteśmy i my – no bo to prawie 3000 mnpm – i oni. Spoglądamy na siebie, wymieniamy skinięcia głową i tyle. Chwilę później szare chmurzysko nachodzi na masyw i … zaczyna padać śnieg. W pustynnej, beżowej scenerii tego miejsca opad śniegu to widok trochę z kosmosu. Kwadrans dalej chmura ustępuje, a nam objawia się finalne podejście i dopiero teraz klarownie widać, że wspinamy się na wulkan – teren pionizuje się równą ścianą, odmierzoną niemal od linijki, jakbyśmy dochodzili właśnie do krawędzi krateru. Dżebel Sirua jest wulkanem od dawna nieaktywnym, ale im bliżej szczytu tym więcej śladów jego życia – szaro-czarne kamulce o ostrych krawędziach stają się coraz większe. I to nas finalnie mocno wykańcza – ten dzień zaczęliśmy prawie dziewięć godzin temu, ponad dwa tysiące metrów niżej. Finalne podejście na wspomnianą “krawędź” krateru kosztuje nas ostatki sił. Gdy w końcu wychodzimy na górę, dopiero teraz – po raz pierwszy od startu trekkingu – widzimy charakterystyczną sylwetkę szczytu Dżebel Sirwa, kopuły skalnej, która wyrasta kilkadziesiąt metrów nad swym wulkanicznym kraterem.

Jest i ona. Jest i szczyt. Nie jest to chwila żadnego wielkiego uniesienia, raczej – jak zawsze w takich momentach – chodzi o ulgę. Że to już i że pod górę więcej już dziś nie będzie.




Najpiękniejszy nocleg pod szczytem
Podejście na szczyt wyzuło nas doszczętnie z energii. Jest wieczór i idealnie byłoby zejść z wysokości chociaż kapkę niżej. Tyle, że zejście na północ jest problematyczne. Czeka nas paskudny trawers stromego zbocza pełnego luźnych kamulców i wielgachnych płyt skalnych. Taka loteria, czy akurat przy tym kroku noga nie wyjedzie w bok. A wyjeżdża po wielokroć – tuż przed zmrokiem decydujemy się spróbować, ale cofamy się po kwadransie, wyrywając w tym paskudnym terenie ledwie kilkaset metrów.
W efekcie śpimy pod szczytem. Ta z pozoru przerażająca perspektywa – wszak jesteśmy na wysokości 3200 mnpm, jest zimno a grań pod szczytem jest bez żadnych przeszkód wystawiona na wiatr – okazuje się finalnie jednym z piękniejszych spektakli światła w górach, jakie widzieliśmy w życiu.



A sam nocleg? Paskudnie zimny. Wymroziło nas naprawdę mocno. Plus zaczęło w środku nocy mocniej wiać, przez co solidnie trzęsło namiotem. Do rana dotrwaliśmy, ale od świtu marzyliśmy by wreszcie zejść niżej…
Część druga relacji z trekkingu przez Antyatlas już wkrótce. 🙂
Trasa trekkingu w Antyatlasie:
Piękne zdjęcia! Czekamy z niecierpliwością na kolejną część 🙂
Będzie lada moment!
Dzięki za inspirację na kolejny wyjazd do Marko, genialna trasa i zdjęcia.
Dzięki Marcin,
Sam trekking polecamy – jeden z cięższych jakie robiliśmy 🙂 Ale widoki wynagradzają wszystko.
Jak widać fajnie jest odkrywać mniej turystyczne miejsca 🙂