I wtedy wjechaliśmy do Chin. Dokładnie w momencie, w którym potrzebowaliśmy tego najbardziej.
Duży kraj, duża zmiana, duże wyzwanie
Przesyt. Jakaś generalna niemoc, leniwość i tępe zaliczanie kilometrów. Gdzieś w środkowym Laosie zauważyliśmy, że radocha z rowerowej podróży wyraźnie zmalała, a soczewka wrażliwości na otoczenie – to podstawowe narzędzie do tłumaczenia sobie rzeczywistości – wyraźnie się stępiła. Przestaliśmy pytać, dociekać, rozkminiać, czytać, szukać wyjaśnień. Laos stał się serią li tylko estetycznych zachwytów – jak w tym największym buddyjskim Wacie w Luang Prabang, gdzie po kwadransie zdawkowego przeglądnięcia budynków świątyni, stwierdziliśmy, że chyba czas na kolejny sok z mango, kanapkę i odpoczynek w cieniu.
Że w gruncie rzeczy złocony posąg siedmiogłowego węża w otoczeniu kilkusetletnich inskrypcji to symbolika, której ni cholery nie chce się nam czytać, że no ładnie, ładnie tu, ale idźmy już wypić zimny sok.
W Laosie stuknął siódmy miesiąc w drodze. Za długo? To nie jesteśmy nawet w połowie, a już mamy dość? Te rowery, no, powiedzmy sobie, że nie tęskniliśmy za bardzo za codziennymi kilkoma godzinami w siodle. Patrzyliśmy na setki backpackerów – są tu na krótko, za moment odlecą do domów, fajnie im. Wrócą do codzienności, takiej za którą nam się cholernie tęskni, za pewnymi powtarzalnymi elementami, rutyną. Za jajecznicą na maśle na twojej patelni, tak jak lubisz.
I wtedy przyszły Chiny. Chiny, które w żadnej mierzalnej skali nie mają sobie równych. Ta skala uderzyła nas już w Boten, sennym miasteczku na granicy. Dookoła szerokiego na kilkadziesiąt metrów korytarza z asfaltu stoją puste hotelowe molochy. Puste, bo swego czasu Boten, to laotańskie miasteczko zbudowane przez Chińczyków, miało zostać wewnątrzlądową wersją Makao, kasynowego eldorado wyjętego spod prawa chińskiego, ale na tyle bliskiego, by bajecznie bogaci mogli kilkaset metrów za granicą dobrze się bawić. Nie wyszło. Dochodziło do porwań dla okupu, więc Chińczycy zablokowali rozwój tego miejsca. Zostały gigantyczne hotele i kasyna. Albo świecą pustkami, albo wykorzystuje się je dla opustoszałych galerii handlowych z wolnocłowymi produktami. Klienteli brak. Miasto duchów.
Następnego dnia przekroczyliśmy granicę. Odwaloną, ogromną, z gigantyczną bramą. I oficerem, który nie uwierzył, że Katarzyna Gądek to ta sama Kasia, co w paszporcie. Zdjęcie mu nie grało, więc zawołał drugiego oficera. Dobry kwadrans lustrowali zdjęcie, dosyć niekomfortowo przyglądając się Kasi. Puścili. Za granicą wjazd na szeroką autostradę. Pierwsza zupka, pierwsze pierogi, pierwszy kontakt z językową blokadą – nasze chińskie zwroty nie działały, ich angielski nie istniał, więc tylko niewerbalnie.

Pierwsze wrażenie? Beton, beton wszędzie!

A w samych miastach? Ciupanie w karty i…

… inhalacja tytoniem przez grube tuby. I potężna orka. Ciężka robota to najczęstszy obrazek, niezależnie czy w miastach, czy na wsiach
Cementowa Republika Ludowa
Kolejne kilkadziesiąt kilometrów po autostradzie, a właściwie jednej jej nitce. Druga jest budowana obok. Chińskie autostrady nie znają kompromisów – dla przebiegu drogi równa się tu całe potężne góry, zbroi, zalewa betonem, buduje długie tunele. Tysiące ludzi, setki maszyn.
Naprawdę po kilku dniach, gdy widzi się tempo tych inwestycji, ich skalę, liczbę ludzi, to dwucyfrowy wzrost gospodarki rocznie, który stał się udziałem Chin w ostatniej dekadzie, przestaje dziwić.
Później wjeżdżasz do miasta, w skali kraju maluczkiego, bo zaledwie kilkaset tysięcy ludzi, który pnie się potężnymi wieżowcami do góry, a tuż obok, w górskim masywie wyrzynana jest jego obwodnica.
W którymś momencie, mając dość autostrady, dużych miast, cementowego horyzontu, zjeżdżamy na boczną nitkę. Idzie górami, dnem doliny, opada, wznosi się – musi być mało używana, tak sobie myślimy. Gdy już na niej jesteśmy, jedziemy po idealnym asfalcie, drogą, która choć poboczna, specjalnie cicha nie jest. Wioski na naszej mapie okazują się miastami rzędu kilkudziesięciu tysięcy mieszkańców. Wyrastają zazwyczaj w szerokich dnach doliny, konkurując o miejsce z tarasami ryżowymi i innymi uprawami. Są jak betonowe plomby wypełniające każdą możliwą przestrzeń.

Jingdong – miasto, które miało być malutkie. Na kilka kilometrów przed nim zabiwakowaliśmy

Dali. Metropolia, choć – powtórzę to ponownie – w skali Chin jest to trzeciorzędne miasto

Niemal trzytysięczna grań, na której zbudowano setki wiatraków. Jeszcze raz to powtórzę – skalą Chiny biją na głowę wszystko, co do tej pory widzieliśmy
Chiny od trzech dekad są wielkim placem budowy, ale największe zmiany zaszły w ostatniej dziesięciolatce. Gdzieś w odmętach internetu odnalazłem relację z rowerowej podróży przez Yunnan młodego Kanadyjczyka w 2005 roku. Jechał niemal kilometr w kilometr trasą, którą jedziemy teraz my. Tam, gdzie my cisnęliśmy wyprofilowaną, elegancką autostradą, on grzęzł w głębokim błocie na mizernych szutrówkach. Tam gdzie my przecinaliśmy masyw dwukilometrowym tunelem, on trzykrotnie dłuższym dystansem wjeżdżał na grań. Krajobraz jego podróży był biegunowo odmienny od tego, co widzimy my.

Nierówna walka. Plantacje ryżowe wypierane są konsekwentnie przez wielkie projekty deweloperskie
W mokrym rytmie góra-dół, góra-dół
Zjeżdżając w doliny, łapiemy się za głowy. Bo te miasta, szczelnie oblepiające każdą płaską przestrzeń. Ale nie tylko. Są też, w wyższych partiach krajobrazy nasyconej monsunem zieleni. Tak, wiemy, o monsunowej zieleni pisaliśmy już nie raz, ileż można się nią zachwycać? Można. Sporo. Wystarczy nam o taki prześwit z drogi na dolinę z tarasami herbacianami niedaleko Pu’er, żeby zamarudzić w tym miejscu kilkanaście minut. Bo Yunnan to królestwo herbaty. Plantacje rozciągają się jak ta prowincja jest długa i szeroka, współdzieląc górskiego poletka z równie powszechnymi tarasami ryżowymi.
Amplituda wysokości przypomina profilem wyszczerbione zęby piły do drewna. To dobrze, tego oczekiwaliśmy, tego nam było trzeba. Długich, ciężkich podjazdów, szybkich zjazdów, przetaczającego się dookoła górskiego krajobrazu.
Potrzebowaliśmy wyzwania. Po łatwych, rozleniwiających miesiącach w Tajlandii i Laosie chcieliśmy rzucić się na głęboką wodę.
Fizycznie, solidny łomot po 6 godzinach w siodełku naprawdę orzeźwia. Kulturowo – jak nigdy czujemy, że próbując opowiedzieć sobie rzeczywistość, niezdarnie skrobiemy powierzchnię, i to nas jeszcze bardziej nakręca. Chiny są wyzwaniem. I z wielką ekscytacją, chyba równą tej, która towarzyszyła nam w Australii, gdy skręcaliśmy rowery na lotnisku, patrzymy w przód. Przed nami jeszcze większe góry, granica Tybetu i Syczuan. Jest dobrze!

Pada. Pada nieustannie. Ale jest też ciepło, więc specjalnie to nie przeszkadza

Najprzyjemniejszy znak dla rowerzysty po kilkugodzinnym podjeździe?
A tak wyglądała nasza trasa rowerowa przez Yunnan:
Jędrek, uwielbiam Twoje teksty!
Piękne zdjęcia i piękny komentarz. Aby tak dalej. Trzymajcie się rowerów. Pozdrawiam
😉
na profilu między 400 a 600 km wlasciwie cały czas podjazd, wiem ze to skala ale robi wrazenie
Tak, skala trochę zniekształca, ale w realu to był dość paskudny fragment. Mnóstwo interwałowych hopek, takich pod 100-300 metrów przewyższenia, sztywne podjazdy, krótkie zjazdy i zaraz znowu pod górę. 😉
Wasze teksty sa swietne!!!
Pojawiła się jakaś niekonsekwencja w wielkości zdjęć. Dołączona mapka jest fajnym dodatkiem. Widać tak naprawdę ile drogi przebyliście i że jada to nie jest tylko oglądanie pięknych widoczków. Mam nadzieję, że czas ekscytacji Chinami szybko nie minie i dopiszecie ten kraj do listy – do których warto wracać. Monsun w pełni. Na żadnym ze zdjęć nie widać słońca.
Pozdrawiam
Eksperymentujemy cały czas z formatami i kolażami. Stąd miejscami pewna niekonsekwencja 😉 Chiny deszczem stoją, od miesiąca leje dzień w dzień, ale to i tak widokowo chyba nasz najlepszy kraj. Howgh!
Świetna reporterska i fotograficzna robota. Masz Andrzeju świetne wyczucie języka. Aż czuć wasze emocje.