Zmęczenie. Albo przesyt, sama nie wiem. Pojawiło się jakoś nagle, gdzieś pomiędzy jedną biegunką, a drugą. Po kolejnej bezsennej nocy. Po kolejnej przełęczy. Za dużo podjazdów, za dużo stromych zjazdów. Za dużo wiatru w twarz. Pamiętam z jaką radością wjeżdżaliśmy w kipiące od zieleni góry Laosu, potem do Chin, które zachwycały nas każdym kilometrem. I wreszcie Kirgistan i przede wszystkim – tadżycki Pamir. Od czterech miesięcy jedziemy w niekończącym się rytmie podjazd-zjazd, aż zupełnie zapomniałam, jak to jest jechać po płaskim. I zaczęłam za tym tęsknić.
Nie dużo, ot – kilkaset płaskich kilometrów co najwyżej. Tak, żeby można było się rozpędzić, pocisnąć trochę mocniej, zrobić z łatwością trzycyfrowy dzienny dystans. Jechać dla samej radości z jazdy, nawet bez oszałamiających obrazków. Brzmi głupio, prawda? Jechać w podróż i narzekać, że widoki jak z pocztówki.
Na odpoczynek od gór przyszło nam jednak trochę poczekać. Bo po zjawiskowej Dolinie Bartangu jakoś tak było nam żal z Pamiru wyjeżdżać. I choć czekała nas długa droga do Duszanbe, a czasu nie zostało zbyt wiele, to zdecydowaliśmy się zrobić jeszcze jedną górską trasę. Tak, żeby wycisnąć z Pamiru tyle, ile tylko się da.

W jednej ze swoich książek, Marco Polo opisał gatunek owiec żyjących w górach Pamiru. Dziś te zwierzęta są jednym z symboli Tadżykistanu, znanym jako owce Marco Polo

Do Doliny Shakhdary trzeba dojechać 150 km Pamir Highway. A jak Pamir Highway to mnóstwo dzieci, które z dużym entuzjazmem reagują na każdego rowerzystę

Gorące źródła rozsiane są wzdłuż Pamir Highway. Za równowartość jednego dolara można do woli się wygrzewać w bani
Czemu nie Wachan?
Dolina Bartangu to, jak na razie, chyba najpiękniejszy fragment naszej podróży. Ale kosztowała ona nasze rowery naprawdę dużo. Na tyle, że mieliśmy realne obawy, że się po prostu rozpadną. Widowiskowo rozlecą w trakcie szybkiego zjazdu. Od szutrowej trzęsawicy poodpadały nam śruby (których nie mieliśmy w zapasie), Andrzejowi uszkodziła się piasta, a mi poszła korba. Doturlaliśmy się do Khorogu, ale bez mechanika niewiele byliśmy w stanie tam zdziałać. I choć pewnie rozsądnie by było nie pchać się w pustkowia z niesprawnym rowerem, to… wiecie jak jest. Pojechaliśmy w najmniej turystyczną część Pamiru – w Dolinę Shakhdary.
Korytarz Wachański kusi bliskością Afganistanu. Że, o, tam po drugiej stronie rzeki mieszkają Afgańczycy. Może nawet talibowie. Nieźle, co? A w sobotę na targu w Iszkaszim można kupić pomidory od Afgańczyka. Och. Magia tego miejsca jest na tyle silna, że dziewięćdziesiąt pięć procent wszystkich podróżujących po Pamirze zjeżdża z głównej M41 i wybiera drogę przez Wachan.
Ja aż tak dużej popularności Wachanu nie mogę zrozumieć. Zdecydowanie bardziej wolę mniej oblegane trasy, a Dolina Shakhdary okazała się świetną alternatywą. Przez pięć dni i trzysta kilometrów nie spotkaliśmy ani jednego turysty, a uwierzcie, że rowerzystów w Pamirze jest naprawdę dużo, nawet jesienią.
Trzeciego dnia po opuszczeniu Khorogu wjechaliśmy na naszą ostatnią podczas tej podróży czterotysięczną przełęcz. Chociaż nie, nie wjechaliśmy – całe dziewięć kilometrów pchaliśmy rowery po wąskiej ścieżynce, kamieniach i zmarzniętych koleinach.

Jezioro Kokbaj leżące na wysokości 4270 m. Po doczołganiu się do niego czekał nas stromy zjazd
Im więcej ciebie, tym mniej
Żeby była jasność – Dolina Shakhdary jest przepiękna. Niebo w kolorze indygo plus widok ośnieżonych szczytów, to w zasadzie gotowy przepis na sukces. I niby wszystko zagrało jak trzeba, ale po kilku dniach poczuliśmy się przebodźcowani nadmiarem piękna. Po prostu.
Znowu jechaliśmy za szybko, sporo nam umykało. Sami nie wiedzieliśmy, czego chcemy – bo z jednej strony cieszyło nas, że mogliśmy się fizycznie sponiewierać, ale z drugiej mieliśmy za mało czasu na rozmowy z Pamirczykami, na przybicie piątek wszystkim dzieciakom z wioski, na leniwe poranki z powolnymi śniadaniami w zestawie. Popełniliśmy ten sam błąd, co w Bartangu.
W Pamirze dopadła nas jesień. Nawet nie zauważyliśmy, kiedy nagle zżółkły liście, dzień zrobił się krótki, a noce jeszcze mroźniejsze. Przysiadaliśmy wieczorem przy ognisku i obserwowaliśmy klucze ptaków lecące na zimę w bardziej przyjazne miejsca. Im to dobrze, myśleliśmy sobie – nas czekają już tylko coraz zimniejsze miesiące. W jednym z domów, gdzie poczęstowano nas czajem i lepioszkami, gospodarz opowiadał o trudach życia w zimie:
– Ciepło jest tylko od końca czerwca do września. W październiku zaczyna już padać śnieg, a w środku zimy drogi stają się nieprzejezdne przez zalegające złogi zmrożonego śniegu. Dwa razy do roku kupujemy w mieście duże zapasy ziemniaków i cebuli, poza tym żywimy się tym, co uda nam się w lecie wyhodować. Nie jest lekko, bo tu nigdy nie ma łagodnych zim. Ale przywykliśmy.

Herbata – czarna albo zielona, czasami z mlekiem, masłem i solą. Do tego lepioszka, śmietana domowego wyrobu i kefir

Tym razem dostaliśmy też lokalny wyrób ze sfermentowanego mleka. Podobno działa leczniczo na żołądek. Ewidentnie nie mój, bo po jego zjedzeniu spędziłam noc w krzakach
Jest kilka ciemnych stron podróżowania po Azji Centralnej – drogie i problematyczne wizy, olbrzymia korupcja, której ofiarami padają także podróżnicy, no i nieustające problemy żołądkowe. Serio, co trzy dni biegunka gwarantowana. Czasami przychodzą i odchodzą, a czasami drenują organizm z resztek sił. Kiedy dojechaliśmy ponownie do Khorogu, zatrzymaliśmy się w hostelu, który napakowany był po brzegi rowerzystami, backpackerami, a na parkingu stał rząd motorów i kilka olbrzymich terenówek. I prawie u każdego z tych rowerzystów, autostopowiczów i kierowców zagnieździły się ameby, wirusy i bakterie wywracające układ trawienny do góry nogami. I teraz wyobraźcie sobie trzydzieści osób z biegunką i tylko dwie toalety. Można mieć dość. Przykładowy small talk w hostelu? „Cześć, skąd jesteś, jaką zrobiłeś trasę, jak tam twoja biegunka?”

Po ten widok się jedzie do Doliny Shakhdary – Peak Marksa, 6726 m. n.p.m.. Na zdjęciu niżej Peak Engelsa, mniejszy o 200 metrów

Nie, Andrzej wcale nie modli się nad garnkiem. Po prostu odkąd zepsuła nam się maszynka, ponad połowę posiłków gotowaliśmy na ognisku. A dym zawsze wiał w twarz, zawsze

Santorini? Nie, to niewielka wioska schowana gdzieś w głębi Pamiru
Będąc ciągle w niezbyt dobrej dyspozycji, musieliśmy opuścić zaciszne Pamir Lodge, bo czekał nas wizowy maraton w Duszanbe. Na drogę do stolicy mieliśmy przeznaczone sześć dni, co oznaczało, że trzeba było się naprawdę spieszyć. No cóż, nie wyszło tak, jak chcieliśmy. Mój organizm zupełnie się zbuntował – na tyle, że wyzwaniem było wstanie z namiotu. O jeździe na rowerze nie było mowy. Czwartego dnia, po przejechaniu zaledwie dwunastu kilometrów złapaliśmy stopa, władowaliśmy cały bagaż na pakę ogromnej ciężarówki i przez kilkanaście godzin tłukliśmy się krętymi i dziurawymi drogami. W międzyczasie żołnierze na jednym z checkpointów zmusili nas do zapłacenia łapówki, wymyślając jakieś irracjonalne powody. Tym samym pozbyliśmy się całej gotówki z portfela. I w momencie, kiedy byliśmy tak wściekli, że przeklinaliśmy cały świat, grupka Tadżyków w pobliskiej knajpie zrobiła zrzutkę, żebyśmy mieli za co zjeść obiad. Właśnie taki Tadżykistan na zawsze pozostanie nam w pamięci.

Nocleg z widokiem na Afganistan

Naprawdę nie trzeba jechać do Wachanu, żeby mieć Afganistan o rzut kamieniem. Przez kilkaset kilometrów jechaliśmy oddzieleni od niego zaledwie rzeką

A drogi w Afganistanie są jeszcze gorsze niż w Tadżykistanie. Tę przecina wąski mostek, po którym ciężarówki nie mają szans przejechać. Jak jadą dalej? Nie wiemy
Powroty
Cztery lata temu, podczas naszej pierwszej podróży rowerowej po Azji, przed wjazdem do Duszanbe rozwaliłam sobie łeb i trzy tygodnie spędziłam z bandażem na głowie i podbitym okiem. Potem w pakistańskiej ambasadzie odmówiono nam wizy, czym przekreślono nasze marzenie o przejechaniu Karakorum. A kiedy wyrwaliśmy się wreszcie z miasta, z powodu konfliktu w Khorogu zamknięto Pamir dla turystów, a nas wykopano na dwa dni przed wjechaniem w duże góry. Rozczarowani i wściekli wróciliśmy do stolicy i od razu kupiliśmy bilet do New Delhi. Siedząc w samolocie i patrząc, jak miasto powoli zamienia się w niewielką kropkę na horyzoncie, powiedzieliśmy sobie ze złością, że nigdy do Duszanbe nie wrócimy.
Dziś jesteśmy tu znowu. I uznaliśmy, że to miasto zasługuje na laurkę i osobny wpis. Już wkrótce!

Pamir jest jednym z najpopularniejszych miejsc dla turystów i podróżników, w dużej mierze z Polski. Na szybach posterunku naliczyliśmy kilkanaście polskich naklejek
Beautiful shots – looks like a great adventure you are on!
As usual, amazing story, amazing photos! You should be proud of yourself!
Kasiu, a na jednym zdjęciu wyglądasz całkiem jak talib ( a raczej talibka) !
No i czytając to, co napisałaś, czuję się, jakbym tam znów był. A to chyba dobry znak. Zazdroszczę Wam, że dzięki jesieni, mieliście czyste niebo, to i Marksa i Engelsa mogliście obejrzeć. Powoli siadam do Waszych następnych tekstów, jeszcze na rowerze, ale już w Polsce, bo fajnie wrócić w fajne miejsca dobrze napisanymi opowieściami. A Wam życzę przyjemnej podróży od Iranu, szkoda że z wizami wyszło jak wyszło – ale jak ostatnio spotkałem dwójkę Australijczyków, którzy załatwili sobie „te drogie” wizy turystyczne w Turkmenistanie, to jak mi podliczyli koszty całości, na głowę wyszło niewiele więcej, niż to, co zapłaciłem sam za samolot nad tą republiką :). Tylko biurokracji znacznie więcej, co przy napiętych terminach wiz przed i po Turkmenistanie, chyba jest równie dużym problemem w sytuacji odmowy wizy tranzytowej w ostatniej chwili. No nic, najładniejsze kraje okolicy i tak zobaczyliście :). A jak koszulki, dalej się merynosy rwą? Pozdrowienia!
Cześć, Hubert! Tak – dla widoków Marksa i Engelsa warto było się tam pchać, widoki dają czasu;). Z Turkmenistanem już się pogodziliśmy, po prostu nas wkurza, jak wiele problemów robią z głupią tranzytową wizą. W jego miejsce przejechaliśmy przez kawałek kazachskiego stepu i bardzo nam się podobało!
Jak się masz po powrocie do Polski?
PS. Z merynosami pożegnaliśmy się już dawno – tzn. Andrzej się pożegnał, bo ja niczego z merynosa nie miałam – jakoś żal mi było takiej kupy pieniędzy na jedną podkoszulkę;)
Cześć! Czytałem o stepie, coś niesamowitego, nawet w mrozie. A może przede wszystkim w mrozie. Nie byłbym taki zresztą pewien, czy w upale byłby lepszy :).
A w domu… Najchętniej bym poukładał zdjęcia, popisał parę kawałków na bloga z ostatnich momentów w drodze, dokupił te części ekwipunku, co się wybrakowały, i kupił bilet do Ameryk -tak szczerze mówiąc. Tylko zrobiłby się z tego wieloletni wypad Strzeżysza, a na to już mi odwagi brak. Za to do wygody w domu łatwo się przyzwyczaić, ale szybko mi się nudzi. Musiałem dziś pójść do lasu pościnać połamane gałęzie, żeby nie zwariować od braku świeżego powietrza 😉
(P.S. Kawałek o babci i Iranie przepiękny, jakże inny od naszych podróżniczych standardów!)