Dlaczego wrzucam te dwa kraje do jednego wora? Ano dlatego, że kuchnia Nepalu i północno-wschodnich Indii, choć różni się w detalach, jest do siebie bardzo podobna. Więc po co robić dwa osobne wpisy, kiedy można zrobić jeden?
Po trzech miesiącach jedzenia prawie codziennie makaronu z pesto, rzuciliśmy się na nepalskie jedzenie jak wygłodniałe bestie. No, może nie od razu nepalskie, bo w Kathmandu daliśmy upust naszym tęsknotom za europejską kuchnią. Pizza, lasagna, hiszpańskie burrito z fetą i szpinakiem. Potem oszaleliśmy na punkcie izraelskich jajek shakshuka podawanych na śniadanie razem z pieczonymi ziemniaczkami i pomidorami. Kathmandu, a w zasadzie jego turystyczne jądro Thamel ugina się od knajpek, restauracji i barów ukrytych w ciasnych, zacienionych uliczkach. My spędziliśmy tam ponad dwa tygodnie, więc mapę kulinarną stolicy mamy w jednym palcu.
Ale kiedy zachłysnęliśmy się kuchnią kontynentalną wróciliśmy do starych, dobrze nam znanych z poprzedniej podróży smaków. Po wyjeździe ze stolicy ceny jedzenia spadły nawet trzykrotnie, ale zawęziła się również oferta. Już nie mogliśmy wodzić palcem po menu i wybierać z karty tych najdziwniej brzmiących potraw. Zazwyczaj jedliśmy więc to, co akurat było dostępne, i co gospodyni gotowała w wielkim garze na kamiennym piecu. W Indiach było podobnie. Owszem, w dużych miastach, których na naszej trasie było kilka, wybór przyprawiał o zawrót głowy, ale wystarczyło odbić kilkanaście kilometrów, żeby większość dań była niedostępna. Więc, chcąc nie chcąc, jedliśmy w kółko praktycznie trzy potrawy.
Na śniadanie
To najczęściej pieczywo podawane z sosem z cieciorki albo soczewicy i pikantymi ziemniaczkami (danie nazywa się chola bhatora, jeśli ktoś jest tego ciekawy). Albo jajka. Dużo jajek. W miasteczku osiemdziesiąt kilometrów od Kathmandu, gdzie zatrzymaliśmy się w ciemnym i wilgotnym hotelowym pokoiku, jedyną opcją śniadaniową były gotowane jajka. Ja dobrałam sobie do nich słodkie sel roti – przypominające nasze donuty i smażone na głębokim tłuszczu krążki z mąki ryżowej. W Indiach łatwo też dostać omlet jajeczny z cebulą i papryczką chilli.
No i chlebki, a w zasadzie chapati. Można wybierać spośród wielu rodzajów pieczywa. Jest placek puri, mój osobisty faworyt ( wygląda jak dmuchany, najczęściej z mąki pszennej), roti albo paratha (trochę jak nasze podpłomyki, czasami podawana z tuczonymi ziemniaczkami w środku). I do tego koniecznie szklaneczka chai, czyli herbaty z mlekiem i przyprawami.
Na obiad
Mój niekwestionowany numer jeden, czyli pierożki momo. Gotowane na parze albo smażone. Najczęściej z warzywami – kapustą, cebulą i papryką, rzadziej z ziemniakami, serem, szpinakiem albo mięsem. Podawane z pikantym sosem chili. W zasadzie cały czas mogłabym jeść wyłącznie momosy.
Daniem, które od razu przychodzi do głowy na myśl o nepalskiej kuchni jest dal bhaat (tak samo popularny jest w Indiach, choć nazywa się inaczej – thali). Jest równocześnie najbardziej kolorową potrawą – podawaną na dużym blaszanym talerzu z kupką ryżu na środku i kilkoma małymi miseczkami wokół – z pikantym sosem, soczewicą, ziemniaczkami i warzywami w curry, szpinakiem, czasami zsiadłym mlekiem dla złagodzenia ostrego smaku przypraw. Nepalczycy zazwyczaj jedzą dal bhat na śniadanie, obiad i kolację. Mówi się też o dal bhat power, z którego czerpią siłę Sherpowie i wysokogórsy tragarze. Dużo jest też ziemniaków, co nas cieszy, bo ziemniaki lubimy. Aloo jeera, czyli zasmażane ziemniaczki z kuminem i kolendrą albo aloo gobi z kalafiorem. Poza głównymi szlakami turystycznymi menu obiadowe ogranicza się najczęściej do dal bhatu i chowmeinu, czyli cienkiego i długiego makaronu smażonego na woku z warzywami i jajkiem. Całkiem łatwo można dostać też zupy m.in. tybetańską tukhpę – gęstą, robioną na wywarze warzywnym, z długim makaronem. Taki nasz rosół. W Indiach zup było znacznie więcej, np. słodkawa pomidorówka ze śmietaną i grzankami z masłem. W Darjeeling jedliśmy malai kofta, czyli warzywne pulpeciki w sosie grzybowym, i to było tak dobre! Szkoda, że można je dostać tylko w nielicznych restauracjach.
Na szybko
Czyli na ulicy. Uliczne żarcie to jest zresztą coś, co chyba najbardziej przyciąga do Azji kulinarnych freaków. Najłatwiej dostać na ulicy samosy – czyli duże, trójkątne pierogi z ciasta trochę przypominające francuskie, wypełnione ziemniakami curry i zielonym groszkiem albo cieciorką. Bajka. Na każdym rogu można też znaleźć jalebi, czyli słodkie, zawijane krążki smażone na tłuszczu z dodatkiem wody różanej. Nietrudno też o chowmein wysmażany na szybko, momosy podawane na papierowym talerzyku albo miseczce z liści bananowca. Zawsze, kiedy złapał nas pierwszy „pośniadaniowy” głód zatrzymywaliśmy się przy takim straganie z jedzeniem. A ja stałam i gapiłam się z podziwem na precyzję i szybkość, z jaką kroją, mieszają, podrzucają, obracają składniki. Wszystko w idealnej synchronizacji, bez żadnych zbędnych ruchów.
Na deser
Słodyczom mogłabym poświęcić osobny wpis. Są obłędne. Słynne Indian Sweets można bez problemu kupić też w Nepalu. Nazywają się dziwnie – Rasmalai Bati, Gulab Jamun, Kaju Barfi, Khoya Pista, Besan Laddo itd., więc do dziś nie wiemy, które są które. Te słodycze powstają najczęściej z mleka, ghee (czyli masła klarowanego), zmielonych orzechów, daktyli, szafranu, miodu, kokosa. W Assamie natknęliśmy się na przepyszny pudding z czarnego ryżu – joha rice kheer, który szybko trafił do szufladki w mojej głowie z podpisem „koniecznie muszę to zrobić, kiedy wrócimy do Polski”. Nie polecam za to wszelkich wypieków tortopodobnych. Może i kuszą kolorami, ilością lukru i ozdobników (co kto lubi), ale w smaku są straszne. Fuj, szkoda czasu.
A poza tym, to objadaliśmy się bananami i piliśmy soki lassi z mango. A, no i mleko kokosowe prosto z kokosa. I sok z bambusa. Normalka.
mięso? na własne ryzyko
Nie jesteśmy wegetarianami, ale w Azji raczej rezygnujemy z mięsa. Jakoś tak się, kurczę, złożyło, że większość dolegliwości żołądkowych pojawiało się u nas właśnie po jego zjedzeniu. Poza tym, no cóż, roje much, upał, ostre słońce i kurz to chyba nie są najlepsze warunki do przechowywania.
No dobra, trochę kurczaków zjedliśmy. W miejscach, które uznawaliśmy za nieco bardziej „bezpieczne” (tak sobie to tłumaczymy, choć nie mam złudzeń). No bo jak to tak – być w Indiach i nie zjeść chicken tandoori albo korma? Albo kurczaka curry? No to się zjadło i się żyje!