Z Kirgistanem mieliśmy sporą zagwostkę. Że piękny, to wiadomo. Że warto – to też. Tylko tak się składa, że nie bardzo możemy teraz sobie pozwolić na „skoki w bok”, bo i kupka z zaskórniakami wcale imponująca już nie jest, a i późna jesień w tadżyckim Pamirze bywa kapryśna, więc im szybciej wjechalibyśmy do Tadżykistanu, tym lepiej. W praktyce wygląda to tak, że wyjeżdżając z Chin do Tadżykistanu można dostać się nawet w jeden dzień, jadąc niewiele ponad sto kilometrów przez Kirgistan. Do Kirgistanu wizy nie potrzebujemy, więc można to było pyknąć szybciutko.
No ale z drugiej strony, trochę wbrew zdrowemu rozsądkowi – być w Kirgistanie tylko przez jeden dzień? Ominąć TAKIE drogi i TAKIE góry? Nie darowalibyśmy sobie tego. Więc zdecydowaliśmy się pojechać najpierw do Osh, a potem odbić nad jezioro Son Kul. Było warto. O rany, ale było warto!
Ad kuda wy?
– Z Polszy.
– Aa, Polsza, to wy Paliaki, Słowiany. Haraszo, haraszo.
Na pytanie skąd jesteśmy odpowiadaliśmy już tysiąc razy, ale zazwyczaj na hasło „Poland” najczęstszą reakcją było „gdzie, do cholery, leży ta Polska?”. Tutaj jest inaczej, tu my jesteśmy kamraty, tu spotykamy ludzi, którzy służbę wojskową odbywali w polskich miastach, tu łączy nas język (no ok, trochę nas łączy – to prawda, że zdecydowana większość zna rosyjski, ale młodsze pokolenie posługuje się jednak wyłącznie kirgijskim. My po rosyjsku to znamy zaledwie kilka zwrotów, a i tak ciągle zdarzają nam się kwiatki w stylu „spasiba very much”), tu łączy nas też podobna kuchnia i kilka potraw (ziemniaki z koperkiem! Wiecie, jak to cudownie smakuje po tylu miesiącach?).
Kirgistan po Chinach to zmiana gigantyczna. Wjeżdżamy w obręb religii muzułmańskiej. Do kraju tak odmiennego, jak to można sobie tylko wyobrazić. Gdzie bieda momentami aż kłuje w oczy. Widać ją w dziurawych drogach, widać w barakach i przyczepach, w których śpią całe rodziny. Kirgistan, choć radzi sobie nieco lepiej od Tadżykistanu, to (podobnie, jak jego południowy sąsiad) lwią część swojego PKB zawdzięcza emigrantom zarobkowym wyjeżdżającym do Rosji. Tutaj pracy dla nich po prostu nie ma. Brakuje infrastruktury turystycznej, brakuje narzędzi i know-how, a także rozwiniętego eksportu. Ale Kirgizi w rozmowach z nami nigdy nie narzekali.
– Takich gór to wy w Polszy nie macie, da? – zagaduje starszy mężczyzna rozszerzając usta w szczerozłotym uśmiechu. A Kirgistan przywitał nas naprawdę dużymi górami. Ośnieżone szczyty, które majaczyły nad nami tworzyły krajobraz wręcz nierealny. Są tak blisko! Że my tu na rowerach, wśród sześcio- i siedmiotysięczników. To się nie dzieje naprawdę! Byliśmy w Himalajach, w Chinach prawie miesiąc spędziliśmy nie spadając poniżej czterech tysięcy, ale to właśnie na Pamir czekaliśmy szczególnie długo.

Dzień pierwszy. Po idealnie gładkiej drodze wspinamy się na pierwszą trzytysięczną przełęcz. Za kilkadziesiąt kilometrów dotrzemy do Sary Tash, gdzie nasza droga łączy się ze słynną Pamir Highway.

Pilnowanie stada owiec i kóz to główne zajęcie dzieciaków z jurt rozrzuconych gdzieś po rubieżach Kirgistanu.
Złe dobrego początki
Wjazd do Kirgistanu, choć wśród oszałamiających widoków, mieliśmy jednak dosyć pechowy. Bo w najgłupszy z możliwych sposobów zgubiliśmy naszą butlę na benzynę razem z pompką. Nie można sobie wyobrazić gorszego czasu i miejsca na pozostanie bez kuchenki do gotowania niż Pamir. Przecież tutaj przez setki kilometrów nie ma zupełnie nic! Lekko spanikowani staramy się podpytać na granicy o turystyczne butle z gazem, jednak bez rezultatu. Każdy, kto tutaj przyjeżdża wie, że jak Pamir to tylko benzyna. No, w Bishkeku może gaz dostaniecie, słyszymy. Słabo, przecież to ponad osiemset kilometrów jazdy, a my wcale nie chcemy tam jechać. W ostatnim sklepie kupujemy trochę suchego prowiantu, jakieś warzywa i batony, i liczymy, że na tym dojedziemy do Osh. I dojechaliśmy, choć nawet sobie nie wyobrażacie, jak rankami kiedy słońce nie zdążyło jeszcze ogrzać zmrożonej ziemi marzyliśmy o kubku gorącej herbaty w namiocie.
A w Osh jest bazar. Duży, ba – ogromny. Można tu dostać jedzenie, to jasne. Warzywa, owoce, bakalie, ciastka i cukierki. Sałatki, wędliny, dania na ciepło i na zimno. Ale można tu też znaleźć lodówkę, telewizor, starą pralkę, komplet spinek, podróbkę iPhone’a, używany rower, a i pewnie radzieckiego kałasznikowa ktoś by zza pazuchy wyciągnął. Więc skoro na targu jest wszystko, to byliśmy przekonani że małe butle z gazem dostaniemy na bank. Nope. Jedno stoisko, drugie, trzecie, dwudzieste. Nie ma, same pięciokilogramowe, wielkie butle.
Więc zaczyna się robić niefajnie. Już prawie się kontaktowaliśmy ze sklepami w Bishkeku gotowi tam jechać tylko po to, żeby kupić zapas gazu (zapas praktycznie do tadżyckiego Dushanbe, czyli prawie na dwa tysiące kilometrów), kiedy wychodząc z bazaru trafiamy do maleńkiego zakładu z rodzaju „mydło i powidło”. Bez większej nadziei, ale pytamy o gaz. Nie ma, ale pan wyciąga z górnej półki starą, osmoloną maszynkę. – Na benzynę. Alpinisty ją w góry brali – zapewnia. Dziwnie to wygląda, i nie mamy pewności, czy w ogóle działa. Patrzymy na wyrytą datę – CCCP, lata siedemdziesiąte. Może być ciekawie. Sprzedawca zachwala, że niezawodna, że o ile będziemy pamiętali o precyzyjnym odmierzaniu paliwa, to działać będzie bez zarzutu. Kupujemy, bo i tak nie mamy wyjścia, a cena to niewiele ponad 10 dolarów.
No i teraz powiedzcie, kto z Was ma taką wypasioną, czterdziestoletnią radziecką kuchenkę? No kto?:). Ciężka jest jest jak diabli, trochę kaprysi, czasami ugotowanie zupy zajmuje nam trzy razy więcej czasu niż na naszym nowiuśkim MSRze, ale naprawdę uratowała nam tyłki.
Kierunek: Son Kul
I tak oto, po nieco długaśnym wstępie docieramy do części właściwej tego tekstu, jak i całego naszego pobytu w Kirgistanie. Do drogi nad jezioro Son Kul. Jak możecie sobie zobaczyć na mapie, jezioro Son Kul nie jest ani największym, ani pewnie najpiękniejszym jeziorem w kraju, za to z Osh prowadzi do niego ponad czterystukilometrowa trasa killer. Od Jalal-Abad to prawie w całości szuter, z kilkoma wysokimi przełęczami po drodze i siedmioma tysiącami przewyższenia. Sporo powodów, żeby tam pojechać.
Tydzień zajęło nam pokonanie tej drogi. Celowo używam wojennej nomenklatury, bo to było siedem dni naprawdę zaciętej walki.

W tej wiosce zaczął się szuter i towarzyszył nam już do końca.

Pierwszy dzień szkoły.

Ostatnie zapasy w lokalnym sklepiku, i można ruszać w drogę.
Jak dla mnie typologia szutru ogranicza się do trzech prostych kategorii – znośny, zły, beznadziejny. Na określenie trzeciego użyłabym bardziej dosadnego sformułowania, ale ten blog czytają nasi rodzice, więc trochę mi głupio. Znośny jest wtedy, kiedy da się po nim jechać bez rzucania bluzgów na prawo i lewo. Ot, przyjemna polna dróżka, troszkę kamyczków, ale w zasadzie jest okej. Takiego szutru nie mieliśmy. Drugi rodzaj to już buksowanie kół, większa szansa na zaliczenie wyrafinowanej wywrotki, luźne kamienie, piasek i telepanina na rowerze. Takich dróg było 60-70%. A szuter beznadziejny to szuter morderca. Kpiący sobie z ciebie i z twojej wiary, że po tylu miesiącach to już ci żadna droga nie straszna. Guzik prawda. Szuter morderca udowodni ci, że jest inaczej.

Jedzie się, nie ma dramatu. To szuter drugiej kategorii.

Kolejne urozmaicenie drogi do Son Kul. Podjazdy. Przy 12% i takiej nawierzchni więcej niż 5-6 km/h nie jechaliśmy.

Konie, wszędzie konie.

Konie, a raz na czas takie cuda motoryzacji.
Wiecie, to nie jest żadna ekstrema ani żaden wyczyn. Po prostu – są drogi łatwiejsze, i są drogi trudniejsze. Ta była chyba najcięższą z jaką przyszło nam się zmierzyć do tej pory. I choć owa tygodniowa wycieczka złomotała nas dosyć konkretnie, to nie jest to nic, co mieściłoby się poza możliwościami zdrowego, aktywnego człowieka. Nie ma co na siłę łechtać swojego ego. Więc darujmy sobie szczegółowe opisy zmagania się z własnymi słabościami, nerwami i drogą.
A w zasadzie to po co się tam pchaliśmy? Dla takich widoków:
Dla ciszy i dla bezbrzeżnej pustki, dla tych kilku dni zupełnego zespolenia się z przyrodą. Dla wschodów i zachodów słońca, dla rozgwieżdżonych nocy. Chociaż na taką cholerną tarkę na drodze to ja się nie umawiałam. I na te zjazdy, o matko jak się ich bałam. Bo wyobraźcie sobie ten beznadziejny szuter i zjazd tak stromy, że macie wrażenie jakbyście zjeżdżali po niemal pionowej ścianie. I ta ściana ma, powiedzmy, dwadzieścia kilometrów długości. Więc te dwadzieścia kilometrów robiłam z zaciśniętymi na maksa hamulcami i z obłędem w oczach. Zarżnęłam kompletnie moje klocki hamulcowe, no i wychodzi na to, że nie mam natury downhillowca. Do dziś nie mogę uwierzyć, jak to możliwe, że przewróciłam się tylko dwa razy. Co podobało mi się najbardziej? Podjazdy! Tak, tak, podjazdy, choć od razu zaznaczam, że nie wszystkie. Najbardziej lubię agrafki i serpentyny, takie kilkugodzinne mozolne wdrapywanie się na przełęcze. Takie, w których widzę, że jestem coraz wyżej i wyżej. Fajne uczucie, warte spocenia się do cna.

Mój ulubiony podjazd! Ostatni na naszej drodze (może dlatego), z 1600 m na 3300 m, z czego ponad 1000 m takimi agrafkami.
Andrzej powiedział jedną mądrą rzecz (czasami mu się zdarza) – że kwintesencja rowerowej przygody polega na tym, że nie wiemy, jaka droga nas czeka – czy jest to grząski szuter, żwir, czy gładki asfalt; z czym nam się przyjdzie zmierzyć. Niechętnie przyznaję mu rację, i to jeszcze publicznie, ale coś w tym jest. Ja myślę sobie, że na trudne drogi jedzie się po wspomnienia. Nie tylko po te momenty „tu i teraz”, ale po uczucie, kiedy po dojechaniu do celu siadamy i myślimy sobie „kurczę, było ciężko, ale daliśmy radę”.

„Przytrzymaj mi na chwilę rower, ja tylko pójdę tam i zrobię jedno zdjęcie” – powiedział Andrzej, po czym wrócił za pół godziny.

Po drodze minęliśmy kilka meczetów i cmentarzy muzułmańskich. Poza kilkoma osadami i stadami owiec, to jedna z niewielu oznak na obecność ludzi tutaj.
Gwóźdź programu
I wreszcie, siódmego dnia, dojechaliśmy nad jezioro. Nie było wielkiego „wow”, raczej radość, że już po wszystkim. Dopiero po chwili dotarło do nas, jak pięknie jest wokoło. Sezon turystyczny w zasadzie już się skończył, więc miejsca do rozbicia namiotu nie brakowało. Obiad zjedliśmy w jurcie – to była nasza ostatnia szansa na przyjrzenie się, jak wygląda od środka (w końcu to jeden z symboli Kirgistanu), bo zazwyczaj już w połowie września jurty są zwijane, a ludzie przenoszą się niżej – do wsi i miasteczek. Podczas obiadu i po standardowym zestawie pytań (ile macie lat i czy macie dzieci) zostały nam podane płuca barana. Albo nerki, nie jesteśmy pewni. Popiliśmy to kumysem, czyli napojem alkoholowym z mleka klaczy, ale kiedy syn gospodarzy zaczął rozdzielać barani mózg i wydłubywać z czaszki oczy, subtelnie się wycofaliśmy.
Ja wiem, że dietetycy przestrzegają, żeby nie traktować jedzenia jako nagrody. Nie ma, że „jak skończę ten projekt, to pozwolę sobie na czekoladę”. Nie, nie – zamiast tego zachęcają do przegryzienia czipsów z buraka. A mówią tak dlatego, że ewidentnie żaden z nich nie przejechał rowerem drogi do Son Kul. Ja przez cały tydzień wiozłam pół kilo rosyjskiej chałwy i paczkę mieszanki krakowskiej (ale to radość zobaczyć na półce w kirgiskim sklepie importowane z Polski cukierki!), tylko po to, żebyśmy triumfalnie mogli to wszystko wchłonąć nad brzegiem jeziora. Po zjedzeniu całej paczki galaretek, co zajęło nam około półtorej minuty, zobaczyliśmy, że data ważności minęła w lipcu 2015 roku. Widocznie nie ma w Kirgistanie zbyt wielu amatorów polskich słodyczy.
A noc to już w ogóle zmiotła nas z powierzchni ziemi. Tylu gwiazd na niebie to my dawno nie widzieliśmy! Całkiem niezła wisienka na torcie, prawda?
Cuekierki kupiliście w sklepie w Kazarman? Tam je widziałam. Przejechaliśmy tą smą trasę miesiąc temu – fajnie widzieć podobne ujęcia :).
Tak, to było tam! Gdzie teraz jesteście? Może nam się gdzieś drogi skrzyżują:)
jestem w totalnym szoku! To najlepsza relacja z podrozy jaka kiedykolwiek przeczytalam. Gdybym przeczytala ja przed zajsciem w ciaze, odlozylabym decyzje o macierzynstwie, przynajmniej na 2 lata!
mam nadzieje, ze po powrocie bedziecie juz tylko odcinac kupony (az do nastepnej wyprawy).
Ach, dzięki! Ale podróżować z dziećmi też można, nawet rowerem – to jest dopiero wyzwanie:). Pozdrawiam!
Wow, po prostu pięknie. Nie umiem napisać jak bardzo mi się podobają zdjęcia, krajobrazy. Niesamowite.
Zdjęcia niesamowite, super, a co do tej trasy to szacun moi drodzy. Podziwiam i pozdrawiam.
Witajcie!
Chcę tylko napisać, że jestem z was dumny!
Sam jeżdżę na wyprawy ale nie takie. Taaak wysoko nie byłem.
Od jakiegoś czasu maja kochana żona ruszyła ze mną. Ponieważ i w Polsce są te różne typy szutrów, baaardzo mi się podobał te określenia, to wiem jakie można słowa usłyszeć od wpół towarzyszki. Ona tez nie lubi tych niezjeżdżalnych zjazdów. Ale później jak wspomina… no co, tak źle nie było!
Trzymam za was kciuki!
Mimo wszystko nie śpieszcie się, tu w Polsce idzie zima…
I opowiadajcie, k…wa, opowiadajcie jak najwięcej bo dajecie taką radość ludziom którzy ugrzęźli w marazmie cywilizacji.
Przepiękne zdjęcia robicie, mi nigdy takie nie wychodzą!
Pozdrawiam Rafał
Serce rośnie:) Andrzej duma mnie rozpiera! Zazdroszczę! Dajecie siłę! Czytam zawsze z otwartą gębą, no i tak się czyta przyjemniej jak się zna tego kogoś:). Powodzenia!
W końcu dojrzałem do tego żeby coś napisać. Czytam Waszego bloga od jakiegoś czasu. Doceniam bardzo to co robicie. Świetne pióro Kasi, świetne zdjęcia Andrzeja, całą tę wyprawę. Piszę po tym poście, bo mnie po prostu powalił. Zdjęcia po prostu przecudne, a ostatnie genialne (nie spodziewałem się, że tak ładnie może być widoczna droga mleczna na północnym niebie. Wcześniejsze wpisy też świetne. Fajny pomysł z tym podsumowaniem każdego kraju od strony talerza. Ja raczej się w taką podróż nie wybiorę, ale ten Wasz blog jest bardzo inspirujący. Dzięki, czekam na więcej i życzę dalszych wspaniałych przygód.
Dzięki, dzięki, dzięki! Takie komentarze dodają gazu!
Najpiękniejsze foto gwieździstego nieba i rozświetlonego namiotu jakie kiedykolwiek widziałem.
Hej, trochę odkopię temat. 7 dni trip, a po drodze są jakieś miejsca gdzie można nabyć wodę i prowiant?;-)
Wg mapy to między Dżalalabadem – Kazarman i Kazarman – SongKulem nic nie będzie pomiędzy.
Pojutrze lecę, więc jakbyś mogła coś na ten temat to dzięki z góry, a raczej z dołu ( Moazowsze 😉
O rany, dopiero teraz przeczytałam Twój komentarz! Jak udała się podróż?
Udała się? Co prawda wjechaliśmy na Songkul od innej strony ale to długa historia. Kirgistan na propsie jak mówi teraz młodzież? pozdrower?
אתר סרטי הסקס הגדול ביותר בישראל
סקס ישראלי
Какие возможности предоставляет сайт «Dodji»
Вариант первый: вы заказчик. Вам не нужно искать специфические биржи и сомнительные группы в соцсетях.
Вы открываете каталог, где видна информация и о самих услугах, и о тех, кто их предлагает.
Вариант второй: вы исполнитель. Вам не нужно тратить кучу времени и денег на портфолио и раскрутку своих страниц.
Вы добавляете свои услуги в каталог — заказчики приходят к вам сами.
Магазин фриланс-услуг