Rzygam. O rany, jak rzygam. Toczę z ust w niemal nienaruszonym stanie treść tego, co dzisiaj miało mnie pchać do przodu. Jest więc poranny makaron ryżowy z kiełbasą, są batony, orzeszki, na końcu żelki. Kolorowa papa ścieli piaszczystą glebę. Jedzenie usiadło gdzieś przed żołądkiem, przeczekało dzień rowerowej orki, po czym, gdy padliśmy do namiotu, zawróciło. Nawet nie zdążyłem wyjść cały z namiotu, po prostu przez otwartą połę, na wpół zgięty oddałem wszystko to, czego organizm nie chciał.
Organizm nie chciał dzisiaj wjeżdżać do Tadżykistanu. Najpierw walnęło w Kasię. A było tak: ledwie dwudziestokilometrowy podjazd na przełęcz dzielącą Kirgistanu od Tadżykistanu robiliśmy dobrych kilka godzin. Zignorowaliśmy go, my, przekozackie typy, co dojechały do Song Kul w pięć dni. Cóż znaczy dzień z zaledwie jednym podjazdem na 4300 mnpm, startując z 3400? No niewiele, tak sobie powtarzaliśmy. Kilka kilometrów za startem w krzaki pognała Kasia. To znaczy, pognała by w krzaki, ale jesteśmy w półpustynnym krajobrazie Pamiru. Tu się lata za gigantyczne kamulce. Pognała i wróciła, z bladym licem i głową zwieszoną. Nic to, pchamy, choć morale spada. Droga wije się stromo, rowery ciążą niemiłosiernie i tak jakoś werwy brak. Wszystkiego brak. Oddechu w płucach, mocy w nogach, energii w mięśniach. Snujemy się więc strategią himalaisty na ataku szczytowym – dziesięć metrów, stop, oddech, dziesięć metrów, stop, oddech. Kasia znowu leci za kamulec. Ja w pewnym momencie też, ale nadrabiam straty rosyjskimi podróbkami snickersów. Wyborne są, o jakie wyborne. Zobaczę je jeszcze później, gdy zerwę się by wystawić głowę z namiotu.

Ostatnia noc w Kirgistanie. Wicher duje, jest zimno i jeszcze czujemy się dobrze
Jest przełęcz. Kyzyl Art to siodło przepięknego masywu granicznego między Kirgistanem a Tadżykistanem. W tym miejscu otacza nas pamirska pustynna suchota, ale tysiąc metrów wyżej bielą się wbite w zbocza pola śnieżne, lodowce, skalne ostępy, granie i te widowiskowe formacje, jakie tylko najwyższe góry potrafią tworzyć. Gdzieś na horyzoncie majaczy Pik Lenina, jeden z pięciu siedmiotysięczników Śnieżnej Pantery. To znaczy, to chyba jest Lenin. Wbijamy oczy w ten krajobraz, żeby gdzieś wzbudzić w sobie ekscytację Pamirem, ekscytację Tadżykistanem.
Niby się udaje.
Bezproblemowo przekraczamy granicę, gdzie tadżycki żołnierz o perskich oczach z szafiru wygłasza formułkę “Welcome to Tajikistan”, ale jego mina mówi “Witajcie na tym zimnym, górskim zadupiu”, zacierając zgrabiałe ręce w niewielkiej, blaszanej kanciapie.
Ekscytujące! No bardzo. Ujeżdżamy kilkanaście kilometrów, rozstawiamy namiot i leżymy. Nic już dzisiaj nie ugramy. Wicher nosi w poprzek lądu tony piachu i wbija nam je pod tropik namiotu prosto do sypialni. Nocą, gdy już się uspokoi, będziemy go wytrzepywać i wycierać z twarzy.
Uderzyła nas wysokość. Kasię pogoniło biegunką, mnie chwyciło wieczorem, gdy zwracałem treść całego dnia. Dzień później jest już lepiej, ale to wciąż ospałe snucie i ciężkie oddechy. Do momentu, gdy za kolejnym niewielkim wzniesiem pojawia się jezioro Karakul. Ciemny pas granatu przerzyna suchy krajobraz wpół tworząc magnetyczny obrazek. Karakul to jedno z geologicznych dziwadeł. Jezioro nie ma żadnego odpływu. Jest słone, nie tak jak woda morska, ale na tyle, że czuć to wyraźnie, gdy się zamoczy palucha i potem go poliże. Woda umościła się wygodnie w kraterze po meteorycie. Leży na wysokości niemal 4000 metrów i, no cóż, jak na nie nie spojrzeć, z każdej perspektywy tworzy z kontekstem zachwycający widok. Niby woda to życie, się mówi. Tu woda życia nie nadaje, jest po prostu surowym elementem nieożywionego, marsjańskiego krajobrazu Pamiru. Po Karakul – 400 kilometrów kwadratowych powierzchni – hulają bez przeszkód rekordowe wichry. W rogu jeziora ulokowała się wioska o tej samej nazwie, co jezioro. I jest równie martwa. Parterowe zabudowania okalają wysokie mury, między którami wiatr nosi piach. Grube na metr ściany odgradzają życie od Pamiru. Co jakiś czas między domostwami snuje się jakaś sylwetka, ale za moment znika w bramie. Z żywiołem surowości krajobrazu zmagają się tylko niezmordowane dzieciaki – widać je na zewnątrz, kopiących gałę albo bawiących się przerdzewiałymi trupami po Sojuzie. Gdy opuszczamy wioskę, z dziurawej cysterny paliwowej wychodzi utytłany chłopiec. W przekrzywionej kufajce wygląda jak Gustlik z Czterech Pancernych.

Czaj, litry czaju. W Karakol chowamy się od wiatru na krótki moment
Jezioro okala Pamirski Trakt, czyli Pamir Highway, czyli droga, po którą się do Tadżykistanu jedzie. Licząca ponad tysiąc pięćset kilometrów nitka ma wszystko, czego potrzeba to stworzenia mitu Wielkiej Drogi, Którą Każdy Powinien W Życiu Przejechać. Jest historia, dawna i oblana gęstym sosem podróżniczego romantyzmu, czyli Jedwabny Szlak. Legendarny Silk Route spotyka w Tadżykistanie historię nowszą, czyli Wielką Grę – The Great Game, szpiegowski pojedynek carskiej Rosji i kolonialnego imperium Anglii z XIX wieku, który doprowadził do utworzenia Korytarza Wachańskiego. Jest element spod ciemnej gwiazdy – to właśnie Pamirem szmugluje się większość afgańskiego opium do Rosji i dalej do Europy. Są w końcu wielkie góry – najwyższa przełęcz to ponad 4600 mnpm.
Jest pięknie, trudno, niedostępnie, ciekawie. Lecą tędy setki, jak nie tysiące podróżników rowerowych rocznie, motocykliści, pasjonaci 4×4, autostopowicze. No na pęczki tu tego. I my tą drogą NIE JEDZIEMY.
Dlaczego? Bo łatwo, naprawdę bardzo łatwo można zamącić nam w głowie. Bo M41 mieliśmy jechać, ale później przeczytaliśmy relację Polaków z Doliny Bartang, spotkaliśmy Holendrów, którzy słyszeli od innych, że inni mówią, że warto, że najlepiej, że to bez porównania. Zjechaliśmy z Pamir Highway w Dolinę Bartangu, 300 kilometrową drogę, która przecina wątłą nitką masywy najwyższych szczytów Pamiru. Zjechaliśmy z wygodnego asfaltu na coś takiego:
I to była najlepsza decyzja, jaką mogliśmy podjąć. Bartang wywalił nam bebechy na wierzch swą paskudną nawierzchnią, oczarował dzikością, surowym pięknem ośnieżonych szczytów, wreszcie pozwolił spotkać kapitalnych ludzi, posłuchać ich historii, wypić litry czaju i finalnie zapałać dziką nienawiścią do pełnego kamulców szutru. Jednym zdaniem, było wszystko, czego oczekiwać można od rowerowej przygody.
Ale od początku. Najpierw rozwaliła nam się maszynka do gotowania. Zakląłem i rzuciłem nią w piach po dwóch godzinach nieustannych prób jej rozpalenia…
Więcej już niedługo w części drugiej.
Przeczytałem w jednej z książek Pilcha, że w książce ( tekście) najwazniejsze jest pierwsze zdanie. To ono dcyduje, czy czytelnik pozostanie czy odejdzie. „rzygam. O rany jak rzygam” zadecydowało o tym, że przeczytałem wpis 😉 i nie żałuję 🙂
Tak. To moja filozofia pisania tekstów! Albo pierwsze zdanie, albo nic! 😉
Podziwiam, zazdroszczę i wyrazy szacunku przekazuję. Pozdrawiam i czekam na drugą część.
Już za moment, już za moment 😉
Lubię Cię czytać. Pisz więcej
To serducho to od nas dla Was!