Od grubych śniegów na granicy z Grecją po kojącą ciepłotę albańskich nizin, od górskich dróg po kolorowe oblicze Tirany, od jednego mokrego noclegu na podmokłym polu do… kolejnego mokrego noclegu w zdziczałym gaju oliwnym. Dużo kawy, mniej wódki, deszcz, kapkę słońca i dalsza część nostalgii niskiego sezonu, czyli Albania i Czarnogóra rowerem.
Mercedesy, Tirana i kawa z wódką – Albania
Jest ich sześciu, mają czarne, skórzane kurtki, gładko ogolone lica, jeszcze gładsze głowy i ręce w kieszeniach. Czapki nie ma żaden, choć na przełęczy wieje srogi zimowy wicher. Są znudzeni, jak znudzeni mogą być tylko taksiarze czekający na klientelę przy przejściach granicznych. Znudzony jest też pogranicznik, który po przejściu granicy grecko – albańskiej podbija nam paszporty. Pięć ludzi na krzyż, kilka budynków, i spora grupka taksiarzy. Czarne, sporadycznie szare Mercedesy – słynna seria E, te, które w latach 90’tych wiodły prym na polskich ulicach. Wielgachne te wozy, mocno już przez czas nadżarte, ale tutaj zdają się być powszechne. Stoją zwarto przy kontenerowej knajpce, do której ochoczo wbiegamy, bo poprzednia noc znowu była paskudnie zimna. W knajpce kawa i alkohole. Bierzemy kawę – za równowartość złotówki dostajemy kapitalne capuccino, ale naprawdę kapitalne. Wiecie, gęste takie, z kawą mocną, dobrą, świeżo zmieloną. Albania – wtedy ustalamy to bez słów – będzie więc dla nas krajem knajpianym.
Kilkanaście kilometrów dalej znowu wchodzimy do knajpy – tego dnia zrobimy to jeszcze bodaj trzy razy. Za każdym razem za śmieszne pieniądze dostajemy rewelacyjną kawę, czy herbatę. Cieszymy się tymi chwilami, bo jesteśmy we wschodniej Albanii, górzystym regionie Korçë. Na szczytach leży trwała warstwa śniegu, która zrzuca w doliny chłodne i przenikliwe wiatry. Jeszcze tego samego dnia wjeżdżamy w wąwóz rzeki Devoll, podług której poprowadzona jest kapitalna, częściowo wyasfaltowana droga. Takie fragmenty frajdą jazdy urywają łeb – cały czas coś się dzieje, przejazdy przez wąskie mosty, ciasne zawijasy to w dół, to w górę, skromne osady wbite w góry, szeroka paleta widoków, po prostu dużo momentów po które jeździ się na rowerowe wyprawy.
Nocą rozbijamy namiot w świerkowym lesie, z widokiem na głęboki kanion rzeki, świecącą się punktowo wioskę w dole i pełny księżyc. No romantycznie bardzo, ale też zimno.
Dlatego rano wbijamy do pierwszej z brzegu knajpki, tym razem w sporawym miasteczku Gramsch. Bez zbędnych deliberacji wybieramy kawiarnię przy dworcu autobusowym – w środku ruch, gwar i dość tłoczno. Sporo kierowców busów i mercedesowych taksówek w oczekiwaniu na powracającą z bazaru klientelę wpada na kawę i kielon wódki. Właśnie, wódki – w każdej knajpie, jaką odwiedziliśmy, stanowiliśmy swoisty ewenement prosząc jedynie o kawę.
Dla stałych klientów regularny zestaw to espresso, pieruńsko zresztą mocne nawet jak na espresso, i kielon wódy.
Stolik obok dwóch przysadzistych busiarzy wpadło na chwilę, kawę przepijając alkoholem, i z wigorem wskoczyło zaraz za kierownicę. Nie powiem, kusił mnie ten zestaw przez dłuższy czas, ale po zimnych nockach, zimnych porankach i zimnych całych dniach optowałem przede wszystkim za kalorycznością – jak największy gar kawy z ciepłym mlekiem, najlepiej z górką bitej śmietany obsypanej czekoladą. Takie frykasy też się trafiały, ale częściej dostawaliśmy po prostu filiżankę z naparstkiem gęstego, oleistego, aromatycznego, świeżo zmielonego espresso. Pobudzającego, smacznego, ale stanowiącego zbyt krótki pretekst do wygrzania witek w cieple i bezczelnego pogapienia się znad stolika na ludzi pędzących dookoła za sprawunkami. Tego zresztą, na wskroś całej przeprawy przez Bałkany żałuję – z rzadka udawało się z kimś pogadać, nie mówiąc w ogóle o długich rozmowach. Sporadycznie zaledwie wymienialiśmy proste uprzejmości, skąd, dokąd i po co.
Kilka godzin po wypiciu kawy w Gramsch byliśmy już na rogatkach Tirany, albańskiej stolicy, gdzie ze względu na obluzowaną mocno piastę w moim rowerze musieliśmy się zatrzymać. Na marginesie – to miał być miasto pominięte, przejechane na szybko, niepotrzebne, zbędne na rozkładzie jazdy – ale okazało się wielkim odkryciem. Mając niedosyt kontaktów z Albańczykami stwierdziłem, że skompensujemy to snuciem się po ulicach niespełna 800- tysięcznej stolicy. W Tiranie pokochaliśmy:
Kolory! No dobra, większość budynków trąci brzydką i krzykliwą pastelozą, ale trafią się perełki. Przez trzy dni pobytu w Tiranie nieustannie lało deszczem, słońce nie wyszło w zasadzie na moment, więc może dlatego te kolory w smętnym, zamglonym krajobrazie tak bardzo nam się spodobały.
Sowiecką, a precyzyjniej modernistyczną, architekturę. Całkiem jej tu sporo, zwłaszcza w centrum – w latach panowania Envera Hodży (kierował Partią przez 41 lat) monumentalne budynki z dość odjechanymi kształtami wyrastały dookoła centralnego placu Skanderberga. Często kosztem starszej, zabytkowej zabudowy.
Sztuką uliczną – prostą, niewyrafinowaną, ale wszechobecną. Co pudło, to jakiś malunek. Żaden skomplikowany przekaz – raczej coś na poziomie memów i zapożyczeń z popkultury. Obok form małych są też formy …
… większe. Całe elewacje pokryte farbą. Co jeszcze zapamiętamy z Tirany? Ten znak:
W dwa dni po Tiranie, ze sztywną, wyczyszczoną i nasmarowaną piastą (ach, jak to dobrze, jak koło nie lata) wjechaliśmy do Czarnogóry.
Kotor, deszcz i pytania ostateczne – Czarnogóra
Ale zanim o kapitalnym, choć krótkim wojażu wybrzeżem Adriatyku, to kilka zdań o spotkaniu, które dość długo siedziało nam później w głowach. Otóż dzień po przekroczeniu granicy, gdy z dziką radością napawaliśmy się nieustannym widokiem na Adriatyk spotkaliśmy Włocha, którego życiowym celem jest długa i niekończąca się włóczęga rowerem po świecie. Tak serio bez finiszu – jedzie już 7 lat. Ani myśli zaprzestać. Jak zabraknie hajsu, wycofuje się do Włoch lub Norwegii, zarabia miesiąc, dwa i znowu wyrusza. A że budżet ma radykalnie niski (3 euro dziennie), to też może rok, czasami dwa przejeździć bez potrzeby pracy. Spotkaliśmy sporo takich wariatów, zajawionych, dziko nakręconych, z błyskiem szaleństwa w oku. To inspirujące postaci – zawsze po takich rozmowach masz w głowie kartofla, który karze poddać w wątpliwość Twoje, dość mizerne i – w ich obliczu – szalenie konformistyczne podejście do życia. Ale ten gość był inny, poziom oddania sprawie zaszedł bardzo, bardzo daleko – gość po prostu śmierdział, tak serio, potężnie śmierdział. Co było do zrozumienia – nie stać go na hotele, mył się pewnie z miesiąc temu, gdy przygarnął go WarmShowers, ale w pamięci utkwiła mi jego absolutna arogancja – w długich, pełnych gestykulacji tyradach piętnował „normalsów” – ludzi żyjących w stabilny sposób, chodzących codziennie do pracy, wiecie – żyjących w pewnych utartych konwencjach. Że to życie bez emocji, bez radości, bez doświadczeń. Nawet nam się oberwało, bo nieopatrznie przyznaliśmy, że cholera – tęsknimy za rodziną, przyjaciółmi, namiastką stabilności, rutyny. Ukłuła mnie ta uwaga, bo gość widzi dwie skrajności i w swojej włóczędze uważa się za króla życia, resztę – za bezmózgich statystów.

Nieprzerwane źródło historii i przygód – spotkany Włoch stoi obok Kasi. Francuz w żółtych gaciach rybackich, które sprezentował mu pewien Serb, to świeżak po studiach, ruszył na rower, żeby znaleźć odpowiedzi na kilka pytań.
Wtedy też walnęło deszczem – szarpiąca od rana wichura przygnała od Adriatyku szarobure chmurzysko, które rozpętało potężną burzę. Pożegnaliśmy się po chwili zbijając pionę i życząc sobie dobrej drogi. Okutani w membranowe plandeki pognaliśmy w dół. Gdy zbliżał się zmrok bezradnie szukaliśmy miejsca pod namiot – Czarnogóra na wybrzeżu to wielkie góry opadające skalnymi urwiskami do morza. Tam gdzie pozostał spłachetek w miarę płaskiego terenu, tam stoi hotel, resort albo gęste zabudowania. Po dłuższej walce wbiliśmy się w zdziczały gaj oliwny, udeptaliśmy wysokie po pas chęchy i w stukocie deszczu uderzającego miarowo o płótno namiotu poszliśmy spać. Długo myślałem o spotkanym Włochu – że to odstrzelony od rzeczywistości kosmonauta, że tak jak jego postawa wydawał mi się odrzucająca, tak samo była inspirująca.
Że w tym momencie – po 14 miesiącach w drodze – w tym spotkanym Włochu przeglądamy się z naszymi planami na przyszłość. Czy iść tą drogą i puścić się w pozbawiony finalnego celu wojaż?
Brzmi świetnie, ale zbyt dużo poznaliśmy długoletnich włóczęgów, zbyt dobrze też znamy siebie, żeby widzieć w tym romantyczny, nieprzerwany, pozytywny kołowrót wydarzeń, miejsc i ludzi.
Ale smęcę, co? Smętne były te Bałkany. Piękne niewymownie, ale smętne. Słońce gdzieś się pochowało, szarobura pierzyna chmur czesała szczyty po prawej, Adriatyk po lewej wcale nie świecił pocztówkowym turkusem, jeno smagał wichrem i było jakoś groźnie brunatny. Jechaliśmy wzdłuż wybrzeża, turystycznym szlakiem, tymczasem sama Zatoka Kotorska, przyciągająca miliony zwiedzających rocznie, świeciła pustkami.
Ach, kusiło, żeby odbić od ciepłej (w miarę) zatoki i zygzakami wyjechać w głąb lądu, zgubić się gdzieś w potężnych górach. Ale to nie jest dobra pora – sporadycznie w wąwozach i dolinach przezierały obsypane gęstym puchem granie. Nad kontynentem wisiała jeszcze głęboka zima, więc posłusznie trzymaliśmy się linii wybrzeża. Dzień później wjechaliśmy do Chorwacji i – uwaga – wyszło słońce! Serio, wyszło słońce i przez krótki moment jechaliśmy nawet w podkoszulkach!
Bardzo dobrze się czyta! Proszę o więcej 😀
Wreszcie się doczekałem. Nie jest pewnie Wam łatwo określić siebie na tym etapie. Ale w życiu ważna jest równowaga, tak mi się przynajmniej wydaje. Dlatego im więcej będziecie podróżować teraz tym lepiej. Jeśli macie wątpliwości to znaczy, że to na pewno nie będzie Wasza ostatnia podróż. Trzymam za Was kciuki.
Wątpliwości. Tylko zło, panie Geralt, nigdy ich nie ma.
Pisz Andrzeju, a ja będę sobie tu siedzieć i czytać 😉