Skip to main content

Tajska kuchnia uchodzi za jedną z najlepszych na świecie. Mówi się o dużej różnorodności smaków, i o tym, że wszystko jest tu takie pyszne. Tajszczyzną wręcz nie wypada się nie zachwycić. Oczywiście, podział na Tajlandię turystyczną i Tajlandię nieturystyczną widać też wyraźnie na mapie kulinarnej. W praktyce wygląda to tak, że na północy trzeba jeść to, co dają.
W ostatnim wpisie trochę narzekałam, w tym nie mam zamiaru – tajskie żarcie naprawdę daje radę.

Choć zaczęło się bardzo źle. Nasze pierwsze śniadanie po przekroczeniu granicy miało rozpocząć festiwal kulinarnych uniesień, bo choć po Tajlandii nie spodziewaliśmy się wiele dobrego, to wobec jedzenia mieliśmy spore oczekiwania. Postanowiliśmy trzymać się z daleka od europejskiej kuchni i zamiast tostów z jajecznicą, którą serwowali w naszej hotelowej kuchni, poszliśmy do lokalnej garkuchni dwie ulice dalej. Zazwyczaj przy wybieraniu miejsca do jedzenia (jeśli w ogóle mamy wybór) kierujemy się prostą zasadą – im więcej lokalsów w środku, tym lepiej. No to weszliśmy do jednej z takich knajp, wypełnionej po brzegi – jako jedna z niewielu rano, i zamówiliśmy dwa zestawy z menu śniadaniowego. Dostaliśmy pudding ryżowy (wcześniej wyguglaliśmy, że to jedno z najbardziej powszechnych śniadań) z klopsikami wieprzowymi. Ale to było niedobre! Pudding ryżowy z owocami jest super, ale z wieprzowiną pływającą w nim? Nie! Pudding był przesolony, przypominał koszmar przedszkolaka zmuszanego do jedzenia kleiku, o mięsie szkoda nawet mówić, a całości dopełniła pietruszka i kolendra wsypana tak obficie, że naprawdę ciężko się to przełykało. Zostawiłam danie prawie nietknięte (a nie zdarza się to często). Na szczęście potem było już tylko lepiej.

Na okrągło jedliśmy makaron ryżowy albo ryż – na śniadanie, obiad i kolację. Rano najczęściej zupkę, zbyt dużego wyboru zresztą nie było, bo zazwyczaj jak wyjeżdżaliśmy, to większość lokali było pozamykanych. Zupa zawsze z mięsem, nawet jak prosiliśmy tylko o warzywa, to i tak dostawaliśmy mięsną wkładkę.

IMG_3596-2

IMG_4319-2

IMG_3461-2

Czasami udało się dostać białe pierożki dim sum – gotowane na parze, na słodko albo słono. Mi bardziej odpowiadała wersja z custardem jajecznym, bo te słone zazwyczaj były wypełnione mięsem wieprzowym, które nie budziło mojego zaufania. Poza tym małe pączusie z marmoladą (pycha) albo banany w cieście były jedyną alternatywą dla naszej ryżowej diety.

IMG_3617-2

jedzenie

Ale prawdziwym tajskim klasykiem jest pad thai. Najtańszy, najłatwiej dostępny i najszybszy w przyrządzeniu. I bardzo, bardzo smaczny! Cienki makaron ryżowy z woka, smażony z warzywami i mięsem – najczęściej kurczakiem albo owocami morza, podawany zawsze z orzeszkami ziemnymi, kiełkami fasoli i limonką do pokropienia.

IMG_3990-2

IMG_3469-2

Jednak największe zachwyty wzbudzał w nas długi makaron wstążkowy z warzywami z woka podawany w sosie sojowym (paad see ew). Najczęściej dodawano do niego sporo lokalnej odmiany szpinaku, o bardzo finezyjnej nazwie – morning glory.
Co poza tym? W sumie niewiele. Ryż z warzywami i kurczakiem, ryż z curry zawinięty w jajeczny omlet. Sticky rice, czyli kleista odmiana podawana w bambusowym koszyczku. Nasza dieta nie była różnorodna, jak można się było spodziewać po tajskiej kuchni. Podejrzewam, że Bangkok to zupełnie inna bajka, i kulinarnie dzieje się tam na pewno dużo więcej. My nie narzekaliśmy, bo dania – choć bardzo proste, były naprawdę smaczne. Niezbyt ostre, ale dobrze przyprawione, zawsze świeże i aromatyczne.

IMG_3580-2

IMG_3604-2

IMG_4159-2

IMG_3457-2

Wieczorne markety nas zawiodły. Najbardziej dlatego, że wcale ich nie było. Liczyliśmy, że o ile w środku dnia oferta jest mocno ograniczona, tak wieczorami na ulicach rozstawia się mnóstwo straganów i można będzie spróbować czegoś nowego. O, słodka naiwności! Owszem, przez cały dzień można dostać szaszłyka z kurczakiem, praktycznie na każdym rogu stoi mały grill z obracającym się rożnem, ale o eksplozji innych smaków mogliśmy zapomnieć. Ileż można jeść grillowanego kurczaka? No, były też grillowane ośmiornice albo kałamarnice (w każdym razie coś, co kiedyś pływało), ale raczej nie jesteśmy wielkimi wielbicielami owoców morza. Za to prawdziwym rarytasem były lokalne gołąbki, czyli kleisty ryż z wkładką mięsno-warzywną zawinięty w liść bananowca.

IMG_3572-2

IMG_3575-2

IMG_3577-2

IMG_4370-2

IMG_4367-2

Największą wpadkę kulinarną zaliczyliśmy w mieście Loei. Całkiem spore, ale kiedy do niego dotarliśmy okrutnie głodni, to okazało się, że znalezienie knajpy graniczy tu z cudem. Owszem, było mnóstwo warsztatów samochodowych, sklepów, kawiarni z koktajlami i lodami, ale żadnej garkuchni, żadnej jadłodajni, nic. W końcu, po pół godzinie poszukiwań stanęliśmy przed szyldem restauracji, o której zawsze myślimy „nie, to nie dla nas”. Jest po prostu za drogo, i widać to z daleka. Ale naprawdę nie mieliśmy wyboru, więc po przejrzeniu menu (co mogliśmy sobie darować, bo nie bylo tam słowa po angielsku), wskazaliśmy kilka pozycji na chybił-trafił dopytując wcześniej o cenę. Kelner wystukał nam na kalkulatorze liczbę. Nie jest tak źle, pomyśleliśmy. I potem się zaczęło. Najpierw przynieśli nam wazę z bulionem, potem ogromny półmisek z szynkami, kapustą, innymi warzywami, owocami morza, jajkiem. „No dobra, i co teraz?”. Zupełnie nie wiedzieliśmy jak i z czym to się je. Więc nalaliśmy do miseczek trochę bulionu, a resztę z talerza pakowaliśmy wprost do ust. Problem w tym, że wszystko było surowe. „Szynka pewnie parmeńska” pomyśleliśmy sobie, więc luz – ona jest zawsze surowa. No ale jak się okazało, to wcale nie była szynka parmeńska, a plastry bekonu. „No to przynajmniej zjemy jajko” powiedział Andrzej i zaraz po zbiciu skorupki na palce wylała mu się zawartość. Tak, jajko też było surowe.
Oczywiście cała obsługa się na nas patrzy. Stoją, gapią się i śmieją. Wiemy, że robimy wszystko nie tak, ale nawet nie było innych gości, od których moglibyśmy ściągnąć trochę know-how. Dopiero kiedy próbowałam ugryźć surową mackę ośmiornicy jeden kelner postanowił zainterweniować. Podszedł i pokazał nam, że to wszystko wrzuca się do wywaru i to się na tym wywarze ma ugotować. Super, że poinformował nas o tym, kiedy zjedliśmy prawie pół talerza surowego mięsa. A wisieńką na torcie byl rachunek – bo ta liczba, którą nam pokazali na kalkulatorze, to była cena za jeden dodatek, nie za całość dania. Więc kiedy usłyszeliśmy, ile mamy zapłacić, to nogi się pod nami ugięły. Kwota dosłownie zwalała na ziemię. Więc wyszliśmy z tej restauracji źli, głodni i z pustym portfelem. Nigdy więcej!

IMG_4155-2

Na koniec kilka słów o sokach. Choć uwielbiamy owocowe koktajle i szejki, to jednak są dużo gorsze niż te, które piliśmy w Birmie. Przede wszystkim dlatego, że są często dodatkowo dosładzane, no i jest w nich więcej lodu niż soku. Więc po trzech łykach jest pozamiatane. Chyba, że zamiast lodu w kostkach, jest lód skruszony, wtedy można go przynajmniej wyjeść łyżeczką. Za to najlepszym napojem okazała się butelkowana zielona herbatka z miodem i cytryną. Wypiliśmy jej chyba z kilkadziesiąt litrów.

Za tajską kuchnią nie tęsknimy szczególnie, ale warto oddać jej honory, bo Tajlandia to jedyny kraj, w którym nie mieliśmy żadnych problemów żołądkowych. O!

IMG_3598-2

IMG_3972-2

IMG_3466-2

IMG_3463-2

Kasia Gądek

Gdybym mogła, zamieszkałabym w kinie. A że nie mogę, to mieszkam w namiocie. Też jest fajnie. A poza tym mam profil na Instagramie, choć nie lubię hashtagów.

Leave a Reply