To miało wyglądać tak: kojący szum fal tulący nas do snu, delikatna morska bryza smagająca nasze rozgrzane twarze, ciepły piasek pod stopami… Rzeczywistość po raz kolejny z nas zakpiła, serwując równocześnie jeden z piękniejszych poranków naszej podróży.
A zaczęło się od tego, że w głowach zakiełkowała nam myśl, jak to przyjemnie by było spędzić noc na plaży. Nie na miejscu campingowym oddalonym kilka metrów, ale na plaży właśnie. Rozbić namiot na wydmie i zasypiając obserwować gwiezdny spektakl na niebie. Wiecie, takie romantyczne bzdety.
To był długi dzień. Grubo ponad sto kilometrów, z czego (z braku alternatywy) prawie osiemdziesiąt na autostradzie. I wreszcie, przy ostatnich promieniach słońca docieramy do Broadwater National Park. Przybijamy piątkę z kangurami, które skaczą wokół nas i ciekawsko przyglądają się, kiedy wyciągamy puszkę z zupą dyniową. Siadamy i obserwujemy bezkres oceanu. Oprócz nas nie ma nikogo – australijskie plaże już nas do tego przyzwyczaiły. Brzmi dobrze, prawda?
Rozbicie namiotu utrudnia wiatr (skalę Beauforta znam tylko z dzieciństwa z reklamy piwa, ale bez wątpienia zefir to nie był). Próba wbicia śledzi szybko okazuje się pracą pozbawioną większego sensu. No dobra, upociliśmy się trochę przy tym, piasek w nieprzyzwoitej ilości nasypał nam się do oczu, ale idziemy w zaparte. Ładujemy się do środka i leżymy. I co, to już? Ściany namiotu łopoczą jak żagle podczas sztormu, ocean huczy jak oszalały. Gwiazd nie widzimy, bo nie da się leżeć pod samą moskitierą. I mewy srają na dach. Ale usypiamy, bo usnąć możemy już w każdych warunkach.
O trzeciej w nocy budzi mnie Andrzej. Szarpie za moją rękę – „Kasia, ocean nas zaraz dosięgnie!” „Wyluzuj.” – mówię zgodnie z australijskim way of life. No worries. Zaspana otwieram drzwi namiotu – rzeczywiście woda jest nieco bliżej niż w momencie, kiedy się rozbijaliśmy, ale było to raczej do przewidzenia. Przypływy, odpływy – tak to chyba działa. No i ciągle dzielą nas jakieś cztery metry. „Serio, uciekajmy stąd” – Andrzej nie odpuszcza. No ale cholernie nam się nie chce, jest środek nocy, miejże litość. „Czujesz to? Wszędzie jest piasek!”. Tu ma rację, przejeżdżam dłonią po twarzy i wyczuwam solidną warstwę piaskowych ziarenek. I we włosach. Uszach. Nosie. Na nogach. Rękach. Nawet w… ekhm, no wszędzie ten piasek! Andrzej wytacza wtedy najcięższe działo – „Boję się o aparat!”. I już wiem, że stoję na straconej pozycji. Z aparatem przegrywam w przedbiegach.
A jednak zostajemy. Podejmujemy tę heroiczną walkę o przetrwanie. I nie dzieje się nic. Budzimy się. Ocean nas nie porwał, nie dryfujemy na środku wielkiej wody, trochę nas zasypało, ale aparat ocalał. Andrzej może spokojnie oddychać.
I potem jest tylko lepiej. Pierwszy i ostatni raz udaje nam się przejechać rowerami po plaży. Zaledwie pięć kilometrów, a radochy mamy na tony. Jest pięknie. Kurczę, nic nadzwyczajnego, ale czujemy, że lepiej być nie mogło. Po prostu.
Zazdroszczę przygody 🙂