Zamarudziliśmy, ale planowo. Tajlandia i pierwsza część drogi przez Laos okazały się doświadczeniami rozleniwiającymi, wygodnickimi, łatwymi i błogimi. Tajski asfalt niezmiennie przyjemnie szumiał pod kołami, był idealnie płaski, pobocze było idealnie szerokie, kierowcy kulturalni, jedzenie smaczne i tanie, noclegi wygodne i jeszcze tańsze. Przygoda? Raczej nikła. Za to spory komfort, z codziennym prysznicem włącznie.
Granicę z Laosem przekraczaliśmy więc z podniesioną adrenaliną. Pod granicznym mostem przyjaźni laotańsko – tajskiej szumiał rozlany Mekong. Mekong, przecież sama ta nazwa brzmi już jak wąska stróżka błotnistej ścieżki w tropikalnej dżungli, jak zapowiedź zacnej przygody. Ale zanim wjechaliśmy w gęstwiny… zabarykadowaliśmy się na dobry tydzień w pokoju z klimatyzacją w Vientiane. I odpoczęliśmy.

Vientiane
Tak, musieliśmy odpocząć. Wszak w dniu w którym przekroczyliśmy granicę przejechaliśmy kozackie 29 kilometrów. Po płaskim, szybkim asfalcie. Wyczyn nie lada. No więc wskoczyliśmy do pokoju z klimą, płaskim telewizorem i zaczęliśmy kompletować dokumenty do chińskiej wizy. Chińska biurokracja musi wiedzieć wszystko. Oddaliśmy więc teczkę grubą na jakieś kilkadziesiąt stron, a w niej m.in. wyciąg z konta bankowego, podrobione bilety na samolot i autobus, rezerwacja hoteli (natychmiastowo anulowana), plan pobytu dzień po dniu (od czapy), potwierdzenie zatrudnienia (jakiego zatrudnienia?) i grubą na pięć stronę aplikację, wszystko w kopiach dwóch. Uprzejmy urzędnik spiął arkusze papieru spinaczem, przykelił zdjęcia, wziął paszporty i zaordynował odbiór za pięć dni. Luz.
Pięć dni wykorzystaliśmy na maksa – to znaczy robiąc mało, albo w zasadzie nic. Senna, zupełnie pozbawiona pośpiechu stolica Laosu jest, cytując znany przewodnik, “the most laidback city in South-East Asia”. Laidback się jednowyrazowo nie tłumaczy, ale nie skłamię, jak powiem, że chodzi o to, iż Vientiane to najbardziej wyluzowane miasto w Azji Południowo Wschodniej. Luz stolicy to jej … niewielkość. Miasto przecinają dwie dwupasmowe arterie, ciasno wtopione w prostopadły system uliczek, przez co de facto samochody się tu nie rozpędzą, a piesi mogą czuć się swobodnie. W ścisłym centrum jest … cicho. Restauracji, knajpek, miejskich garkuchni nie brakuje, ale to wygląda trochę jak we włoskim miasteczku w porze siesty. Niby coś się dzieje, ale ludzie jakby się pochowali. Vientiane ma 180 tys. mieszkańców. W skali miast w sąsiadujących krajach jest to miasto lilipucie. Nam to nie przeszkadzało.
Odebraliśmy chińskie wizy, francuski mechanik podreperował nam rowery i ruszyliśmy na północ. I zaczęły się góry. Nie, że duże. Ale góry, podjazdy i zjazdy. Asfalt, choć zgrabny i nowy w większości, czasami oddawał pola szutrom, co tylko grało w nasze nuty – więcej trudności, im ciężej tym lepiej! Oczywiście do momentu, w którym szuter zamieniał się w błotnistą breję, bo przecież jest czerwiec, a czerwiec to powolnie rozlewający się w tropikach monsun. No właśnie, monsun.
Monsun, jak już zbierze się nad równikowymi morzami, oceanami i uderzy w ląd, to nadaje krajobrazowi oczobitnej zieloności. Wygląda to tak:
A tak wyglądało przez ostatnie prawie pełne trzy miesiące, gdy jechaliśmy przez Nepal, Indie, Myanmar i Tajlandie:
Szaro, sucho, krajobraz zawsze przydymiony, pozbawiony kontrastów. Dlatego na monsun, prawdziwy monsun z codziennymi ulewami wyczekiwaliśmy od baardzo dawna. To ulga dla oczu, dla głowy i dla organizmu. Dla oczu, bo to jest po prostu cholernie piękne. Głowa odpoczywa, wiadomo, zieleń koi. Dla organizmu, bo to piekielne, tropikalne słońce, uparcie wylewające z nas siódme poty, wreszcie schowało się za grubą pierzyną chmur. Temperatura spadła w przyzwoite rejestry 25-35 stopni. Można jechać, można się zachwycać.

Prom, rzecz w Laosie powszechna, zwłaszcza na bocznych drogach

Vang Vieng, widok z okna
Po niespełna dwustu kilometrach od Vientiane dobiliśmy do Vang Vieng, jeszcze niedawno imprezowej stolicy Azji Południowo Wschodniej, gdzie zachodni backpackerzy ochoczo wciągali amfetaminę, przepalali trawą, zalewali tanią whisky, a następnie topili się masowo spływając malowniczą rzeczką. Serio. W 2011, na rok przed tym jak rząd objął kontrolą tę pustynię rozpusty, zginęło tu 27 turystów, a kolejne setki ratowano w szpitalu. Na nadmuchanych dętkach spływali rzeczułką, co rusz zatrzymując się na drinka, albo – co wcale nie było rzadkością – szejka zmieszanego z opium, trawą i grzybkami. Dziś po Vang Vieng wciąż chodzą mocno podpici turyści z Japonii, Korei, Indii, Stanów czy, w większości, Wielkiej Brytanii. Wciąż wieczorami gra tu głośno muzyka, ale drinki dostanie się już tylko na lądzie, tubing i wszelkie aktywności na rzece są regulowane, a dla backpackerów otworem służą sympatyczne knajpki, w których na leżąco można oglądać zapętlone wszystkie sezony „Przyjaciół”.
Ale w Vang Vieng wystarczy spojrzeć w górę, by się autentycznie zachwycić. Wprost z rzeki wyrastają tu gęsto porośnięte wapienne ostańce, mogoty. Są niemal pionowe, sporadycznie wyziera spod zieleniny skała. Mogoty otaczają Vang Vieng szczelnym murem, do spółki z rzeką i poletkami tworząc zachwycający krajobraz. Zamarudziliśmy tu, a jakże, bo znaleźliśmy kapitalny pokoik z widokiem na przeciwną stronę rzeki, z murem mogotów po horyzont. I się gapiliśmy, jak przetaczają się przez nie deszczowe chmury, jak chowa się słońce, jak wieczorami, gdy temperatura spadała, u podnóża gór osiadała cieniuteńka warstewka mgły. No gapiliśmy się tak dobre trzy dni. I pojechaliśmy. Znowu w góry. A w górach jeszcze fajniej.

Wspinaczka do jaskini. Było sucho, więc wejście problematyczne nie było
Bo monsun. Monsun jest kapitalny i wciąż zastanawiam się, jak to możliwe, że ten fragment roku jest okresem, gdy to Laosu przyjeżdża najmniej turystów. Monsun, mimo gorąca, deszczu, wilgotności i duchoty wiszącej w powietrzu, funduje podróżującemu kapitalne spektakle w wysokich górach. Chmury przetaczają się malowniczo przez górskie granie, wiszą gdzieś nad czubami, opadają, leje się z nich deszcz, przechodzi burza, za moment widać ją w tęczowej oprawce nad masywem kilkanaście kilometrów dalej, wychodzi słońce, które wygrzewa świeżo skropioną gęstą zieleń, to wszystko paruje, podnosi się, znowu opada, a jak jeszcze złapiesz kontrastowe, mocne słońce zachodu, przebłyskujące zza chmur, to już wiesz, że to w sumie wystarczy, że po taki obrazek jedzie się w hen daleko, i że można by z taką pamiątką już wracać.

W górę. Kilkanaście kilometrów dosyć ostrego podjazdu
No monsun po prostu. I rower jeszcze. Bo trafił nam sie znowu dzień, po jaki jeździ się w podróż rowerową. Włożyliśmy w nogi ponad sto kilometrów, wjeżdżając po malowniczych stokówkach na 1500 m, spadając do 300, znowu wbijając się na 1000, i znowu spadając. Ostatni wjazd w potwornym deszczu, krótkim, ale dosadnym, takim do ostatniej niteczki w kilka minut. Takim, że gacie ślizgają ci się na siodełku, ryj masz mokry i widzisz tyle, co przed oponą. Takie brunatne chmury zwykliśmy ignorować, bo przecież temperatura jest cały czas przyjemna, więc kąpiel z góry nie szkodzi. Tym razem jednak do spółki z ulewą wpadł wiaterek, chłodny wiaterek, który co rusz wiał nam w mordę i spowalniał do jakichś 6 km/h. Gdy przyszedł deszcz mieliśmy w nogach już dobre 85 kilometrów i tylko jeden talerz ryżu tego dnia, więc morale spadło, nogi już dalekie od żwawości, glikogen niski, no niewesoło. Chłód jeszcze mocniej nas wydrenował, więc jak już deszcz się przez nas przewalił, to trochę nam się odechciało. Ale, ale. Jest monsun. I monsun nam te morale podniósł. Wiatr, który jeszcze niedawno stawiał nas w miejscu, przepchnął kolistą brunatność na horyzont, gdzieś obok przez chmury przebiło się słońce i zrobiło się magicznie. Tak właśnie wyobrażałem sobie na lekcjach religii w podstawówce chwile, w których bóg na chmurce przemawia do ludu, w postaci jaskrawej poświaty przebijającej się przez grubą warstwę chmur. Serio. Przypomniało mi się to wtedy, gdy staliśmy i oniemiali patrzyliśmy, jak gęsta tropikalna zieleń, świeżo przetrząśnięta deszczem i nasycona wilgocią, łapie tę smugę światła na tle brunatnego kontrastu deszczowych chmur. Pojechaliśmy dalej. Nie, że od razu żwawo, ale pojechaliśmy, z gębą mokrą, zmęczoną ale uśmiechniętą.
Później jeszcze uciekaliśmy przed burzą, zrobiliśmy zacne kilkanaście kilometrów szybkiego zjazdu, zjedliśmy dużą kopę ryżu z warzywami i kurczakiem i tej nocy spaliśmy długo i mocno. No dobra, spaliśmy słabo, bo dawno się tak nie zmęczyliśmy i to zmęczenie nas budziło.
Następnego dnia dojechaliśmy do Luang Prabang, laotańskiego punktu numer jeden na turystycznej mapie. I znowu zamarudziliśmy, ale … planowo!
ten tekst o monsunach sprawił, że natychmiast chciałabym tam pojechać