Skip to main content

Ze słońcem wróciła dzika radocha z pedałowania. Po smętnych i deszczowych bajaniach w Grecji, Albanii i Czarnogórze, przylepiliśmy się do drogi wijącej się brzegiem Adriatyku i chłonęliśmy słońce. Zrzuciliśmy kilka warstw ciuchów, zostawiliśmy t-shirt, niskie buty i cisnęliśmy po pagórkach z nieskrywaną przyjemnością. Później – gdy już w końcu trzeba było zostawić ciepłe powietrze bijące od morza i na powrót przyzwyczaić się do szczypiącego i kłującego zimna w Bośni i Hercegowinie – wyprzedzająca na trzeciego na górskiej drodze Skoda wypchnęła nas na pobocze. Ja ustałem, ale Kasia przygrzmociła kolanem o asfalt i się zrobiło nieciekawie.

[jg-ffw]wybrzeże-Adriatyku-Chorwacja[/jg-ffw]

Mocna rakija na dobry początek dnia

Dwa materiałowe serduszka, dwa solidne kielony rakii i gigantyczny schron – Chorwacja wita nas zdziwieniem, zmieszaniem i kapką strachu. Szukając bowiem miejsca pod namiot, obraliśmy szuter wiodący skromną serpentynką w górę. Po chwili znaleźliśmy idealny kwadrat płaskiego terenu w gęstych krzakach. U zboczu takiego konkretniejszego pagóra. Mam nawyk obwąchiwania terenu przed zmrokiem – głównie po to, żeby sprawdzić jak daleko jesteśmy od domostw. Czeszę krzaki, bo zarośla pod szyję, gdy nagle trafiam na wejście do schronu. Wysokie na trzy metry, obite solidnie kamieniami, wprowadzające prosto w górę. Zarośnięte tak, że widać, że człowiek zapuszcza się tu dość rzadko. Wołam Kasię i za moment wbijamy się do środka z czołówkami. Przechodzimy na wskroś wysokim tunelem na drugą stronę pagóra – tak ze 150 metrów w ciemnościach. Nic nadzwyczajnego, ale cholera, ten tunel nie dawał mi spokoju. Nocą kręciły się nieopodal jakieś zwierzęta, ale poza krótkimi, niepokojącymi pomrukami było spokojnie, zwyczajnie. Dopiero nad ranem budzi nas czyjś głos obok namiotu – wystawiam zaspaną twarz i przecierając oczy widzę starszą Panią. Kubrak w biało – czarną kratę, grube okulary i taca ze szklaneczkami ciemnego napitku. – Napiju się? – coś rzuciła w naszą stronę, ale dokładnie nie wiem co. Wiem, że skoro już wygrzebałem się z naszego nocnego kokonu wielu, naprawdę wielu warstw ubrań i okryć, i jestem pewny, że nie lunatykuję, to się napiję. Wychylam szklankę chyba myśląc, że to herbata. To nie była herbata. W gardle zagrzało, oczy mi się rozszerzyły i… tak oto zaczęliśmy pobyt w Chorwacji. Nasza gospodyni mieszka nieopodal schronu, sama pędzi tę dość mocną rakiję i była na tyle ciekawa żółtego namiotu, że zagaiła po chorwacku – czyli właśnie z alkoholem. Przyjęliśmy to zagajenie. Pogawędziliśmy nieco, wychyliliśmy kolejną szklankę trunku i odjechaliśmy dalej.

Na pożegnanie, oprócz kolejnego kieliszka alkoholu dostaliśmy dwa materiałowe serduszka, które autorka od razu wpięła nam w bluzy

Makarska zamiast Dubrownika

Cieszy nas chorwackie słońce, łagodne, czasami przymglone, ale przyjemnie ciepłe. Kilometry lecą szybko, ale umyślnie przedłużamy nasz pobyt w strefie ciepłego powietrza nad Adriatykiem. Na tyle zwalniamy, że już od wjazdu do Chorwacji szukamy taniego noclegu. Mamy bowiem niepisaną zasadę w podróży, którą jest spędzenie kilku dni w każdym kraju w jednym miejscu – najczęściej właśnie tam, gdzie akurat upatrzymy tanią kwaterę. Ta zasada nabierała na znaczeniu z każdym kolejnym miesiącem utrwalając w nas przekonaniu, że w podróży dobrze jest spojrzeć na otoczenie również tej perspektywy – osiadłej, wyznaczonej rytmem powtarzalnych czynności, rutyny. W Chorwacji ceny hotelików akceptowalne stały się dopiero po minięciu Dubrownika. Tak, tego Dubrownika, którego wbite w Adriatyk Stare Miasto stało się scenerią Gry o Tron, czyniąc z tego miejsca jedną z najpopularniejszych atrakcji turystycznych na świecie.

Dubrownik-stare-miasto-widok

Każdy, kto był w Chorwacji na pewno kojarzy ten widok

Nawet próbowaliśmy upchnąć się z rowerami w ciasnych uliczkach XVI wiecznego Starego Miasta, ale – jak widać na powyższym obrazku – spasowaliśmy, co by jednak nie targać rowerów z powrotem po tych niezliczonych schodach.

Dwa dni później trafiliśmy do Makarskiej, skromnego miasteczka przytulonego do jeszcze skromniejszej zatoki. Miasteczka, rzecz jasna, turystycznego, nabitego hotelami i knajpkami, ale posiadającego swój specyficzny, kameralny klimat. Tu trafiliśmy do niewielkiego hotelu, by zagrzać kości przed ostatnim etapem podróży. W Makarskiej, takie miałem poczucie – byliśmy sami. Pierwsze tygodnie lutego to niemalże martwy sezon, więc snuliśmy się bulwarami, kamienistymi plażami i niewielkimi zagajnikami niemal bez towarzystwa.

Makarska-Chorwacja-Zachód Słońca

Bośnia i Hercegowina – zimno z paskudnym finałem

Odbijając od wybrzeża mentalnie szykowaliśmy się na zimno, ale nie spodziewaliśmy się, że już po 25-30 kilometrach temperatura spadnie do okolic zera, niebo zajdzie szarymi chmurami, a na graniach dookoła pojawi się sporo śniegu. Wyrazem odmiennej rzeczywistości był też pogranicznik na granicy z Bośnią – wyszedł ze swej mikrej, ogrzewanej kanciapy ledwie na kilka sekund by podnieść szlaban i przywitać nas tym zmieszanym, zdziwionym, lekko kpiącym uśmieszkiem – tak dobrze nam znanym podczas podróży – niewerbalnie komunikującym „Na rowerach? Zimą? Pogięło Was?”. Wbił pieczątkę i wjechaliśmy do Bośni i Hercegowiny. A świat dookoła wyglądał mniej więcej tak:

Zaś nasz namiot wyglądał tak:

Marabut-Arco

Po prostu się rozlatywał – dziurawy, często postrzępiony poliester w podłodze, zacięte ekspresy z jednej i drugiej strony, sporadyczne przedarcia w sypialni. Nie dziwię się – poczciwy Marabut Arco jest z nami od ponad 5 lat, traktowaliśmy go nie zawsze z rozsądkiem i delikatnością, jaka mu była należna. Przecioraliśmy go jak żaden inny element ekwipunku i widać, że ewidentnie zbliżał się jego kres.

A sama Bośnia? W trybie tranzytu. Spieszyliśmy się już trochę, budżet wołał o zapomogę, zimno dokuczało już w zasadzie nieustannie, więc właściwie będzie powiedzieć, że nie oddaliśmy Bośni czasu i sprawiedliwości, jaka się temu pięknemu krajowi należy. W licznych knajpkach pijaliśmy – tak jak w Albanii – doskonałą, tanią kawę. Ze strzępek rozmów, map i ostrzeżeń przed minami, książek i licznych plakatów z bożyszczem Serbów (to w Republice Serbskiej) Novakiem Djokoviciem opisywaliśmy sobie rzeczywistość dookoła – w dwie dekady po konflikcie bałkańskim w rejonie wciąż czuje się i widzi jego pokłosie.

Bośnia na rowerze

A uciekając przed zimnem biliśmy rekord w ilościach warstw wkładanych na noc, czego dowodem taka oto stylówka:

Utrzymanie ciepła wymagało w Bośni sporo gimnastyki, ale finalnie nie było najgorzej. To z czym sobie nie poradziliśmy to kierowcy. Już od wjazdu do kraju zauważyliśmy, że dość blisko nas mijają, a przynajmniej bliżej niż pewna średnia europejska. No i dużo częściej ryzykują. Gdzieś przed Banja Luką, zjeżdżając wąskim, górskim asfaltem wyjechał nam taki jeden na czołówkę, wyprzedzając na ciągłej linii na zakręcie. Twardo docisnął pedał gazu, a nam nie pozostało nic innego jak katapultować się na pobocze. W efekcie mnie udało się nie wyrżnąć, ale za to Kasia wbiła się w mój rower i walnęła kolanem o asfalt. Nie ma dla podróżujących rowerem większych strachów niż te, które dotyczą kierowców samochodów – no nie ma, gdziekolwiek na świecie byście się znaleźli. Kasia skuliła się w bólu a we mnie gotowały się bluzgi. Kilka minut później, w zasadzie blisko drogi rozbiliśmy namiot i strząsnęliśmy z siebie ten paskudny moment. Tylko, że ból z kolana nie zszedł ani następnego dnia, ani nawet tydzień później… Tymczasem dobijaliśmy do granicy z Węgrami. Koniec już za rogiem, ale gdzieś w środku zaczęliśmy godzić się z myślą, że do Polski samym rowerem jednak nie dojedziemy…

Mapa przejazdu przez Chorwację i Bośnię i Hercegowinę

Andrzej Brandt

Pasjonat długich włóczęg rowerowych, wielodniowych trekkingów i mikroprzygód. Nie preferuje żadnej dysycpliny , dlatego sporadycznie bawi się w sport, biega uliczne maratony i górskie ultra. Lubi chipsy o smaku zielonej cebulki, herbatę w schronisku i żelki na szczycie.

One Comment

Leave a Reply