Oj, niełatwo zmierzyć się z taką kobyłą, jaką jest chińska kuchnia. Zacznę od tego, że tytuł powinien brzmieć raczej: kuchnia Yunnanu i Syczuanu, bo każda prowincja ma swój własny kulinarny „mikroklimat”, i na wschodzie kraju je się inne potrawy, niż w przejechanych przez nas zachodnich krańcach, w środku pewnie znowu coś innego itd.
Co wiedzieliśmy o kuchni Chin? Że jest ogromnie różnorodna, choć sama potrafiłam przywołać z pamięci kilka potraw: kurczak w sosie słodko-kwaśnym, kaczka po pekińsku, parę innych dań z ryżem, które jadało się na szybko w chińskich knajpach w Polsce. No i grillowane psy, smażone robaki, szczury i wiewiórki, wszak mówi się, że Chińczyk zje wszystko, co się rusza.
Tych, którzy liczyli na ekstremalne doznania muszę rozczarować: nie zjedliśmy ani psa, ani szczura, ani nawet surowego kota. Nuda? Nic z tych rzeczy – chińska kuchnia podbiła nasze serca! Czym najbardziej? Zupą.
Królowa zupa
Ale spokojnie, nie chodzi o proszkowany produkt instant, który pół świata zabiera na biwaki. Chodzi o zupę przez duże zet. Zupa nazywa się tak: 米粉, co można przetłumaczyć jako makaron ryżowy, po prostu. Bo to on gra tu pierwsze skrzypce. Dużą garść ryżowych noodli zalewa się aromatycznym wywarem i danie gotowe. Wszyscy się tu tym zajadają – na śniadanie, obiad i kolację. Fakt, często nie było wyboru, a oferta kulinarna kurczyła się wprost proporcjonalnie do wielkości miasta. W Chinach wspólnie zjedliśmy takich zupek sto jedenaście (sic!, prowadzimy ewidencję wydatków, i wszystko zapisujemy, więc nie zmyślam), i ciągle było nam mało! Pewnie ciężko uwierzyć, że nie mieliśmy jej dość, ale naprawdę – każda zupka była inna. Czasami wypalała nam przewód pokarmowy, innym razem była łagodna jak nasz polski rosołek. Z dużą ilością zielonego (lokalnej odmiany szpinaku, pietruszki, szczypiorku) – te lubiliśmy najbardziej, z kiszonkami albo mięsem wieprzowym, kurczakiem, czy mięsem jaka. No i prawie zawsze z orzeszkami ziemnymi, nieraz otoczonymi w przyprawie z chili. A najlepsze jest to, że dodatki wybiera się samemu, więc można szaleć. Zupa na wypasie, która na pewno trafi do naszego menu po powrocie.

Tutaj z makaronem sojowym.

A tutaj z wontonami, czyli chińską wersją uszek.

Dodatki dobieramy wedle uznania.
Tym, którzy zastanawiają się, jak, do diabła, je się zupę pałeczkami, odpowiadam – to bardzo proste, najpierw wyjada się cały makaron i wszystko, co da się złapać, a pozostały wywar się wypija. Tak, jak rodzicie zawsze mówili, żeby nie robić – po prostu przechyla się miskę i wlewa się prosto do ust, o!
W pierogowym raju
Jeśli przeglądacie czasem blogi podróżnicze i trafiacie na wpisy „za czym tęsknimy w podróży”, to zdecydowana większość autorów wymienia pierogi. Mnie to nie dziwi, bo sama za nimi szaleję (można w ogóle nie lubić pierogów?!). A w Chinach ich nie brakuje. No dobra, może to nie są nasze ruskie (no to nasze, czy ruskie?) albo z jagodami, ale i tak dają radę. Są ze szpinakiem, z mięsem, z cebulą i kapustą. Gotowane, podsmażane albo robione na parze. O różnych kształtach i z różnej mąki.

Bułeczek też nie brakuje. Wszystko obowiązkowo robione na parze.
Jedliście w dzieciństwie paruchy (ew. pampuchy/kluski na parze)? Chyba są teraz trochę zapomniane, za to w Chinach do kupienia na każdym rogu. Oczywiście, jest milion wariantów nadzienia, ale nam najbardziej przypadły do gustu te z pastą z czerwonej fasoli adzuki/czerwonej soi – w wersji na słodko, czasami dodatkowo z orzeszkami albo bakaliami.
Co poza tym?
Tofu, dużo tofu! W Polsce wciąż uznawany za hipsterską fanaberię, tutaj jedzony non stop. Szaszłyki z tofu, tofu z ryżem, tofu w sosie chilli, tofu z przyprawami. Jest wszędzie, no i jest bardzo tani.
Mięsa je się dużo, jak to w całej Azji. My najczęściej wybieraliśmy kurczaka, bo wydawał nam się najbezpieczniejszy, ale jest też sporo gęsiny, wieprzowiny, mięsa jaków, rzadziej wołowiny.

A tu kwintesencja Syczuanu. Tofu w pikantnym sosie, kurczak z warzywami, chińska odmiana bakłażana (bajka!) i liście szpinaku z czosnkiem. Do tego wielkie michy ryżu i można umierać!
Jedzenie w Chinach spełnia bardzo istotną społecznie rolę. Jak przeczytaliśmy w jednym z reportażu – Chińczycy albo nieustannie jedzą albo mówią o jedzeniu (to trochę tak jak my). Jada się wspólnie, przy okrągłych stołach z ruchomym blatem – tak, żeby każdy mógł sięgać do wspólnego półmiska. Jedzenie pałeczkami naturalnie powoduje, że cały proces konsumpcji trwa nieco dłużej. I to działa. Nie sądziłam, że kiedyś to powiem, tym bardziej, że początki łatwe nie były, ale pokochaliśmy jedzenie pałeczkami. Do tego stopnia, że nawet kiedy mieliśmy wybór – łyżka albo pałeczki, zawsze wybieraliśmy te drugie. Szkoda tylko, że akurat w momencie, kiedy osiągnęliśmy wirtuozerię w posługiwaniu się nimi, opuszczamy „pałeczkowy” rejon Azji.

Z żalem muszę przyznać, że słodkie w Chinach kuleje. Ale ciastka z różanym nadzieniem w środku są genialne! Szkoda tylko, że do kupienia wyłącznie w turystycznych miejscach w Yunnanie.
Na straganie w dzień targowy
Już kiedyś wspominałam, że uwielbiamy miejskie bazary. Przyciąga nas tu gwar, zapachy, warzywa, których nigdy nie widzieliśmy i owoce, które dostać można wyłącznie tutaj. No i mnóstwo taniego, świeżego jedzenia. W to nam graj!
Z Chinami pożegnaliśmy się w Kashgarze, które w niczym nie przypomina chińskich miast, jakie odwiedzaliśmy wcześniej. Tamtejsza kuchnia to zupełnie inna bajka – skończyły się zupki, nie było ostrych przypraw ani tofu.
Tym samym wkroczyliśmy w kolejny kulinarny rozdział pt. Azja Centralna. Ale z nią będę się rozprawiać za jakiś czas.

Ja rozpoznaję tylko fistaszki. Ktoś ma jakieś pomysły na resztę?

A tak się robi makaron.
Po prawej od fistaszków to najprawdopodobniej snake fruit, a poniżej bitter melon i chyba ogórek melonowy 🙂